• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Harley

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
28 29 30 01 02 03 04
05 06 07 08 09 10 11
12 13 14 15 16 17 18
19 20 21 22 23 24 25
26 27 28 29 30 31 01

Strony

  • Strona główna

Archiwum

  • Maj 2014
  • Wrzesień 2013
  • Sierpień 2013
  • Lipiec 2013
  • Luty 2012
  • Styczeń 2012
  • Grudzień 2011
  • Październik 2011
  • Wrzesień 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Maj 2011
  • Kwiecień 2011
  • Luty 2011
  • Styczeń 2011
  • Grudzień 2010
  • Listopad 2010
  • Październik 2010
  • Wrzesień 2010
  • Sierpień 2010
  • Lipiec 2010
  • Czerwiec 2010
  • Marzec 2010
  • Luty 2010
  • Styczeń 2010
  • Grudzień 2009
  • Listopad 2009
  • Październik 2009
  • Wrzesień 2009
  • Sierpień 2009
  • Lipiec 2009
  • Czerwiec 2009
  • Maj 2009
  • Kwiecień 2009
  • Marzec 2009
  • Luty 2009
  • Styczeń 2009
  • Grudzień 2008
  • Listopad 2008
  • Październik 2008
  • Wrzesień 2008
  • Sierpień 2008
  • Lipiec 2008
  • Czerwiec 2008

Najnowsze wpisy, strona 2


< 1 2 3 4 >

Aromaty miasta

Zapachniało Cacharelem w mieście. Najechało się barczystego męstwa i opary perfum uniosły się nad dwujezdniówką, bo przed walką wszechczasów męstwo owo podążało piechotą do dzielnicy barów i restauracji w celu rozgrzania się przed emocjami późnego wieczoru dobrym żarciem i „jakimś miłym towarzystwem". Męstwo wypięknione, bo to przecież święto barczystych. Wszyscy w butach na skórzanych podeszwach i w czarnych spodniach garniturowych, marynarki też pewnie mieli pod czarnymi skórzanymi kurtkami. Głowy starannie ostrzyżone na dwa milimetry, twarze ogolone, a serca pełne dobroci – „niech się pani nie boi” – usłyszałam, gdy wyprzedziłam pięciu idących falangą i na chwilę zrównałam się z dwoma. Idąc między nimi popatrzyłam w górę na tego po prawej i tego po mojej lewej. Wcale się nie bałam ;).

Mam nadzieję, że wywieźli lepsze wrażenia z kolacji przed niż z walki, bo przyjechali dla przegranego.

 

25 października 2009   Dodaj komentarz
aas  

Na literę ha

Ha, ha! Mam już to na literę ha! A druga to pe. W całości hp!

Mężczyzna z Warszawy wie jak sprawić radość. Zawsze wie.

19 października 2009   Komentarze (2)
aas  

Korepetycje z matematyki

Można mi zazdrościć. Czas jak rzeka płynie i nie przynosi znudzenia, ani przyzwyczajenia. Nil normalnie mnie zalewa regularnie i użyźnia podłoże, na którym miłość ma rozkwita z dnia na dzień, z miesiąca na rok wciąż piękniej. Niebawem szósty rok pęknie, a ja kochając zakochuję się wciąż na nowo.

 

Dość długo trzymałam język za zębami, to pozwolę sobie teraz  i pojadę w sposób następujący – pewnego dnia spóźnię się jeszcze bardziej do fabryki, bo wstąpię do katedry, którą co dzień mijam i odmówię dziękczynną zdrowaśkę za to, że było mi dane spotkać Mężczyznę z Warszawy :).

 

Już się szykowałam na weekend w minorze, bo piątek wieczorem rozkoszował się już w najlepsze, a Mężczyzna z Warszawy wciąż mi walił swoim żółtym słonkiem komunikatora po oczach. Nie przyjedzie – mamrotałam pod nosem zbolałym głosem, ale na wszelki nie pozwoliłam kumplowi zostawić sprzęta w komórce i z nadzieją trzymałam wolne miejsce na czerwone suzuki. I w sobotę po południu zaczerwieniło się w komórce. Zaczęło się wesołym przekomarzaniem – oddam, nie oddam (telefon zostawił ostatnio), przeszło w poważniejszą rozmowę, która wykończyła go chyba emocjonalnie. Zobaczyłam na jego twarzy minę, której się boję. Nie wyjawił swoich myśli, lecz nie były chyba tak złe dla mnie albo poszły sobie precz, bo skończyło się ciepło i piec nie miał tu swojego udziału, rozpaliliśmy w nim dopiero w niedzielę późnym popołudniem i to głównie dla kotów, bo wychodziliśmy do kine. W sobotę centralne było z interfejsu białkowego. Najdoskonalszy kaloryfer grzał mi plecy żeberkami, otulał piersi i biodra wężownicą z ramion i dłoni, a wymiennik ciepła czerpał kilodżule z najwłaściwszego miejsca.

 

W niedzielę w radiu pitoli o fali zimna, w którą trudno było mi uwierzyć, bo jakże to? Budynek zawilgocony, w piecu nadal żaru ani śladu, my nadzy, kołdra w niełasce, a ja niczym w pełnym słońcu równikowym pokonuję niezmierzoną sawannę. Zbliża się szósta rocznica poznania, a wciąż zadaję sobie to pytanie – jak to możliwe? Czas przestać o to pytać – widać niemożliwe jest możliwe, wyniku dodawania jeden plus jeden można poszukiwać z pasją nieskończoną ilość razy i jedna jedynka od drugiej może za każdym razem odbierać świadectwo z czerwonym paskiem za każdą wyliczoną dwójkę. Wyliczaliśmy i wyliczaliśmy… Nie będę liczyła ile razy, bo nie w ilości tu sedno. Gdzie ono jest? Mężczyzna z Warszawy wie i dociera do niego niezawodnie. I uśmiecha się przy tym czasem tak słodko, a niekiedy zamyka oczy i pewnie wyprowadza w myślach wzór na twierdzenie Pitagorasa, by nie dopaść owej dwójki – wyniku prostego dodawania – zbyt szybko. Potem przestawia jedynki, zamienia miejscami, a znak plusa wciąż po środku i wiadomo, że wynik nie ulegnie zmianie. Tak, matematyka to królowa nauk, a Mężczyzna z Warszawy jest królem wśród matematyków. Proste dodawanie, wydawało by się, a ja mam dreszcze jakbym całki znak kreśliła kredą na tablicy. Muśnięcie językiem, którego moje usta są świadome, że jest między jego wargami, jest czymś więcej niż znak drugiej pochodnej. Pochodnej jakiej funkcji? Czy któryś z noblistów nauk ścisłych potrafiłby narysować jak wykres? I co umieściłby na osiach układu, Ile by musiało ich być? Przekombinowałam. Są tylko dwie osie, przecięte w słusznym punkcie. Funkcja f(x)=x, moje kochanie i czas, jej wykres pnie się w nieskończoność za sprawą Y ;).

 

W sobotę będą moje urodziny. Dostanę od Mężczyzny z Warszawy prezent na literę ha. Nie będzie to Harley, bo mnie pochwalił, że wpłaciłam kasę na kredyt, a nie kombinuję czy by tu motóra nie zmienić na inny ;). Hulajnoga ani hamak to też nie jest i nic higienicznego. Nie umiałam na poczekaniu wymyślić nic więcej przez słabość w ortografii, a teraz już przepadło, bo odmówił odpowiedzi na więcej pytań. Muszę czekać do weekendu. Może to jest hula-hop…?

 

(Czytam teraz, poprawiam, redaguję teksty napisane tak ciężkim językiem, z błędami i niezręcznościami stylistycznymi, że musiałam tutaj ulżyć sobie metaforą, bo Mężczyzna z Warszawy pogroził bym w tamtych opisach powstrzymała się od nich ;) A metafora sama jakoś przyszła, wystarczyło przymknąć na chwilę oczy).

12 października 2009   Komentarze (2)
aas  

Błędne koło

Umieranie z rodzeniem mi się ciśnie w życie ostatnio. Tu się rodzi coś nowego u siostrzenicy, tam niegdysiejszy adorator pakuje manatki, stryjeczny brat byłego męża idzie w jego ślady, a na ich miejsce pchają się na świat bliźnięta bliskiego kumpla. Może tak bardzo się jeszcze nie pchają, bo świat się dopiero dowiedział o ich istnieniu (a tatuś zaskoczony, że szlak, bo niby antykoncepcja była stuprocentowa, a jednak…, ale zadowolony w ostatecznym rozrachunku).

 

A ja se siedzę i piję pomiędzy umieraniem i narodzinami i ani jedno ani drugie - jedno nie chce, drugie nie może - być moim udziałem. Chujnia w zawieszeniu.

 

Sąsiad sprowadził sobie kolejne dwa koty i ma ich już sześć, a znów zaczął do mnie przyłazić z pytaniem – masz pożyczyć dychę? Albo – daj trochę tytoniu, tak na dwie fajki.  Tytoniu dałam szczyptę, a dychy już permanentnie nie mam, bo się tego nauczyłam choćby mi cała setka rezydowała w piterku.  Nawet głodne koty mnie nie ruszają, bo bym zwariowała. Violetta Willas mi tu, kurwa, na parterze mieszka. Tylko włosy ma jakieś czarno-czerwone powtykane w plastikowe rurki w takich samych kolorach i głosu za grosz nie ma za to techno sobie umiłowało, to stworzenie na podobieństwo błędu Pana Naszego Na wieki Wieków…

 

Amen :/

09 października 2009   Dodaj komentarz
aas  

W totka nie grałam, ale ...

I znów pochówek. Się skończyło na tym świecie wędrowanie bratu stryjecznemu mojego byłego męża (skądinąd sobie daruję, bo wisi mi to – miły, czy nie - człowiek). Junior dzwonił przed chwilą i powiedział, że jutro pogrzeb i… zapytał czy chcę też jechać. Kocham go za to! Podziękowałam. Powiedziałam, że nie, nie będę robiła „niewygody” rodzinie (czytaj – pannie mojego byłego męża, która – nie wiedzieć czemu - mnie nie lubi). Może błąd, bo znów jestem tą, która nie robi problemów. Sama nie wiem.. Dam Juniorowi kasę na kwiatka ode mnie, bo lubiłam nieboszczka. Z wzajemnością.

 

Wpadło trochę kasy nadprogramowej. No i nie poleciałam do Hi Mountain po kolejny techniczny ciuch tylko – z rozsądkiem godnym podziwu – wpłaciłam do jednego z banków miłościwie mnie kredytującego. I wpadnie jeszcze trochę – za fuchę i za palec złamany, bo chyba w końcu złożę ten kwit na szkodę cielesną (o ile Mężczyzna z Warszawy weźmie mi stosowny formularz z tego TUW, które ma pod bokiem, a ja – tu – musiałabym jechać przez pół miasta zwalniając się z fabryki, gdyż Towarzystwo owo pracuje do szesnastej, jak i ja. Wypełniony pocztą wyślę i godziny pracy Towarzystwa dyndają mi jakbym spodnie nosiła z fizjologicznym uzasadnieniem.

06 października 2009   Komentarze (1)
aas  

Żaglowiec

W piątek napisałam notkę i została „w szufladzie”. Wczoraj wieczorem napisałam do admina, dziś odpisali, że działa. No to żeglujemy…

 

Dowiedziałam się, że w ubiegła niedzielę umarł taki jeden gość, co się we mnie swego czasu zadurzył. Trochę za wcześnie to zrobił – w sensie umarł. Chyba był na to przygotowany, a może sam to przygotował, bo coś tam pisali o jego liście pożegnalnym, że niby mamy się weselić. Na jutro do jego domu żona i córka  zapraszają na przyjątko pożegnalne. Na jakiejś półce pewnie stoi żaglowiec, który kupił dla mnie nad morzem, gdzie pojechał sam, bo ja widząc kolosalne dysproporcje oczekiwań odmówiłam. Po powrocie nadal odmawiałam. Miał mi go pocztą przysłać, lecz tego nie zrobił. Mam jego dwie płyty, których mu nie oddałam. Mam je podwojone, bo zrobiłam kopie, ale nie złożyło się w tym oddaniem. Wydrukowana korespondencja poszła już dawno na podpałkę którejś zimy, a wersję elektroniczną unicestwiłam magicznym Shift+Delete. Nie żeby żal mi było tego niedoszłego wdowieństwa tylko jakoś zatrzymałam się w biegu po pozytywnym kopniaku na rozpęd, jaki dostałam po urlopie, z którego wróciłam w ostatnią niedzielę. On ma już za sobą trudy układania sobie tego, co człowiek sam może sobie ułożyć. Mówią, że ułożyć można wszystko. Może racja, pod warunkiem, że się układa z klocków dających się układać, a nie z tych najbardziej kuszących. A zwykle kuszą te w innych rękach, układających całkiem inną mozaikę.

 

Ładny był dzisiaj dzień, pogodny. Tylko zmrok już tak szybko zapada…

 

 

Dziś też jest ładny dzień i nie wybiegam zbyt w przyszłość, w zapadającą wieczorną ciemność. Idę na słońce :).

20 września 2009   Komentarze (1)
aas  

Propozycja nie do odrzucenia

W piątek w środku dnia zapytał czy chce mi się pojechać gdzieś motorem - chciałam. Dopytywał czy nie mam jakichś planów na weekend, czy nie jestem zmęczona.

- Jak zmęczona, to tym bardziej.

- Tylko nie wiem jak to zrobić… Bo byśmy może pojechali nad morze, tylko jak z czasem… Może być morze?

- Może morze być, znaczy odwrotnie morze może być :)

- A łotewskie?

Na chwilę mnie przytkało, ale zaraz odpowiedziałam – Pewnie, ja w poniedziałek na 13-tą :)

No i wsiadłam w ostatni pociąg do stolca. U niego szybka kawa, pakowanie i o północy w drogę. Nad ranem, około czwartej, byliśmy nad Brożanym na Suwalszczyźnie. Rozstawił namiot, ja zabrałam się za ścielenie łóżek, czyli wyciąganie śpiworów z worków, a Mężczyzna z Warszawy zniknął… W jeziorze! Popływał i poszliśmy spać. W południe wyjechaliśmy i o dziewiątej wieczorem czasu łotewskiego jedliśmy kolację – kanapki z gulaszem angielskim i ogórkiem małosolnym – na kamieniach na łotewskiej plaży nad Bałtykiem, 100 kilometrów za Rygą. Po kolacji i innych takich (Z czego się śmiejesz? Bo łamiesz mi kark!) niewiele mieliśmy czasu na spanie w namiocie ustawionym na niewysokiej zalesionej skarpie tuż przy plaży. Dobrze, że rano nie uświadomiłam sobie różnicy czasu, bo o szóstej jeszcze mogę się budzić, ale piąta by nie wchodziła w rachubę! Powrót to około tysiąca kilometrów, bo w Polsce uprzedził – teraz pozwiedzamy – co znaczyło jazdę drogami siódmej kolejności odśnieżania, a to dlatego, by nie kusiło go przekraczanie dopuszczalnej prędkości. Policjanci są jacyś tacy nieprzychylni motocyklistom ostatnio i punkty rozdają lekka ręką :/.

W stolcu chwila odpoczynku u niego. Zabrał laptopa i kilka innych niezbędnych rzeczy, które dziś mu były potrzebne.

Położyliśmy się spać u mnie już po północy.

- Śpij.

- Mam spać? – przytulił, pogłaskał, pocałował.

- Masz wypocząć, a jak to zrobisz, to już twoja decyzja. – przytulił znów, pogłaskał znów, pocałował.

- Moja?

- Moja też – przytuliłam, pogłaskałam, pocałowałam. – Nie śpij.

- Nie śpię.

Nie spał, ani ja nie spałam. Wszystko działo się naprawdę, a wydawać się mogło snem.

Dziś rano odstawiłam go do szpitala. Jutro będą mu grzebać w kolanie, żeby go już nie bolało.

18 sierpnia 2009   Komentarze (4)
aas  

:)

 

Lampka nocna. Usiedliśmy. Zwróceni do siebie. Stopy noszące buty nr 42 zawarły układ z podłogą, te mniejsze – nr 37 – nie miały wyboru, choć przymusu nie było, wstąpiły do unii wraz z kanapą przykrytą prześcieradłem. Pełnoletnia koszulka Adidas w rozmiarze S, licząca sobie przeszło dwadzieścia lat rozstała się z właścicielką i nie pytana o zdanie została posłana w najdalszy kąt kanapy. Koszulki w rozmiarze XL nie było. Spodnie – jeszcze dziecko, z górą pięcioletnie – dresowe, domowe, fitness, co na metce miały napisane „piżama” poszybowały w przeciwną stronę i w dół by podglądać jak dogadują się stopy z podłogą. Nieco starsze springi nie wiem gdzie się podziały po opuszczeniu miejsca swojego poprzedniego pobytu. Tak, jak nie mam pewności co do białego pierwszoklasisty – moich siedmioletnich spodni do Taekwondo, które idealnie leżą na pupie Mężczyzny z Warszawy. I już nic między nami nie było. Cała wieczność tylko. I zapomniałam, że to wieczność, co się kończy, przychodzi taki dzień, ale jeszcze nie, jeszcze były. Będą. Mówi, że nie umie tańczyć. Niemożliwe! Jeśli mężczyzna w tak subtelny i wyrafinowany sposób sygnalizuje co zaraz zrobi, czego chce, co ja mam zrobić musi umieć tańczyć. I umie. Słońce. Lewy do lewego. Prawa do prawej, gładził moje plecy i sięgał, gdzie wydawało się nie powinien, nie w tym tańcu. Lampka nocna. Ukrył twarz przede mną. Nie, nie przede mną, przed moim wzrokiem. Był tam, a potem go zobaczyłam. Inny, dorosły i zdecydowany całując pozwolił i mnie poznać ten smak przesłaniając mi cały świat, sufit zwłaszcza. Ciemno. Wypukłość idealnie pasuje do wklęsłości, ciepło, bezpiecznie. Słońce. Twarzą w twarz, a tam na wspak. Twarzą w twarz i tam też. Twarzą w twarz, dał mi wodze w ręce. Lampka, słońce. Słońce – „Trzym się”. Odjechał.

Trzymam? Niewdzięczna. A zawdzięczam tak wiele.

„Skazany na bluesa” poleciał w TV. Potrzebne było mi to oglądanie jak dziura w moście. W moście przerzuconym ponad codziennością. Łatam ją wódką. Boję się, że kiedyś trafię na tak dużą, że nie da się jej niczym… zalać.

12 sierpnia 2009   Komentarze (1)
aas  

Baju baju

 

Eee, jaki tam cdn. Nie chce mi się inaczej niż telegraficznie: powrót, to zamek obejrzany z zewnątrz, bo już zamknięty, nocleg nad znacznie gorszą łazienką – rozjeżdżona zbita glina na brzegu strumienia, ale zawsze to łazienka, przelot autostradą przez Węgry, nocleg na Słowacji i droga do domu w ulewnym deszczu.

… koniec …

Mamy też za sobą krótszy wypad – festiwal w Chorzowie i po nim cztery dni – w dwa motocykle i cztery osoby – Czechy i Słowacja. W środę dowiózł mnie do domu i pojechał na południowy wschód robić kiełbasę na wesele brata (której nie robił, bo była już zrobiona) i być w pogotowiu, bo „może będzie potrzebny”. Jak na mój gust mocne wrażenie wywarła na nim cała ta sytuacja, ot co.

 

Drastyczny spadek formy zaliczam obecnie. Powód jest nie jeden. Przyczynia się też do tego mój były mąż (nie dodam – skądinąd miły człowiek). Mnie to on może już tylko skoczyć na pukiel, ale strasznie mi żal Juniora.

Papierosy mi nie smakują, wieczory umykają z pamięci, zalane znieczulaniem. Chciałoby się zasnąć na dłużej i obudzić w jakimś lepszym czymś. Taaa… takie rzeczy to tylko w bajce o śpiącej królewnie :/

05 sierpnia 2009   Dodaj komentarz
aas  

Jeden przez n

 

Moja wiara w ludzi jest jak funkcja dążąca do zera.

05 sierpnia 2009   Komentarze (1)
aas  

Randka w ciemno

 

W pokoju na podłodze leży mi czarny zeppelin! A kupowałam worek treningowy!

Tak się kończą niekiedy zakupy na allegro, jak nie zobaczę w naturze, nie dotknę, to może być siurpryza. Dawno nie miałam kontaktu z tym sprzętem, a do GoSportu jakoś nie było mi po drodze, co by oblukać rozmiary, wagę itp. Obserwowałam aukcję worka o wymiarach 130 na 45, ale jak zdecydowałam się kupić to pojawił się o 20 cm dłuższy i tylko 14 zeta droższy. No, to jak nie wziąć czegoś większego i cięższego o 5 kg za tak niewiele większą kasę? Wzięłam. I teraz mam tego zeppelina i główkuję jak przemeblować pokój, bo na drewnianym słupie – jak planowałam - go nie powieszę, a betonowe ściany zastawione meblami… Ale fajny jest, miły w dotyku ;)

 

Kolejny dzień pokręciliśmy się po wybrzeżu, głównie bitymi drogami wśród pół i łąk, a noc Mężczyzna z Warszawy zafundował mi tuż przy morzu na „plaży”, która zamiast piasku miała niezliczone ilości muszli. Zapadałam się w nie po kostki schodząc z przynajmniej półtorametrowego nasypu – cmentarzyska małż – do wody. W pobliskiej Mamai plaża jest już piaszczysta – taką pamiętam z dzieciństwa, ale nie zweryfikowałam wspomnień, bo Mamaję, gdzie hotel na hotelu minęliśmy bez zatrzymywania.

 

Powrotny przelot autostradą nie był już drogą przez piekło, bo upał zelżał. Wróciliśmy w Karpaty. Znów, patrząc na nie z dala miałam ochotę wtulić się w tę puchatą zielona poduszkę. Wraz ze zmniejszającym się dystansem zaczynałam dostrzegać jak złudne to wrażenie przytulności – wysokie, skaliste, strome nie zachęcały do wspinania się na nie o przytulaniu nie wspomnę. Droga i pejzaże tak urokliwe, że żaden szanujący się malarz artysta nie ośmieliłby się przenieść tego na płótno, bo oskarżyli by go o kicz, ale dla oczu kojący widok. Mogłam się nim cieszyć głównie na postojach, w czasie jazdy nie bardzo mogłam patrzeć w dół ani w górę, kręciło mi się w głowie od wysokości.

 

Zaopatrzeni w napitki i jakieś żarcie rozbiliśmy się na dużej łące, która z pewnością była pastwiskiem i zastanawialiśmy się jakie zwierzęta obudzą nas rano. Obudził dźwięk dzwonków zawieszonych na szyjach zwierząt nie wiedzieć jakich, bo poszły dalej. Ta łąka była naszym pokojem z łazienką – maleńkim czystym strumykiem. Czy to w tym pokoju rzuciłam mu podkoszulek na twarz, by nie obserwował mnie, bo choć ciemno na pewno zarumieniłam się patrząc, głaszcząc, poznając. Solidny, jak te góry i strzelisty, jak rosnące na nich sosny, doskonały w kształcie, dotyku, smaku i w działaniu…

… cdn…

22 lipca 2009   Dodaj komentarz
aas  

W pełnym słońcu

 

Potem było już tylko lepiej, między nami, bo pejzaże się spłaszczały powoli. Braszów – dwie noce w hoteliku, który nie miał pokoju z numerem 13 a pod czternastym szczęśliwie było nam i blisko, bliziutko. Miasto nie zrobiło na mnie większego wrażenia, a mówią o nim, że drugi Kraków. Trudno mi wyrokować, bo Krakowa nie znam i nie darzę specjalną estymą. Z Braszowa ruszyliśmy nad morze. Żeby było szybciej wybraliśmy autostradę A2. Przejazd nią był drogą przez piekło, choć wydawało się niemożliwym przeżyć coś gorszego od obwodnicy Bukaresztu. Obwodnica! Jest dopiero w planach i częściowo w budowie. To zwykła droga, wąska jezdnia, potwornie dziurawa, ze zwężeniami, bo coś tam niby budują, zapchana jadącymi w żółwim tempie tirami, których nie sposób wyprzedzić. Do tego upał i kurz, bo droga wiedzie przez industrialne tereny z gigantycznymi magazynami i hurtowniami. Chyba dobrze radzą w necie ludzie bywający w Rumunii, żeby jechać przez miasto. Mieliśmy taki zamiar, ale Mężczyzna z Warszawy szybko zniecierpliwił się korkiem na wjeździe i zawrócił na tę pioruńską obwodnicę, Z tym tylko, że korek był na trójpasmówce i wciąż poruszaliśmy się do przodu slalomem pomiędzy samochodami. Być może utknęlibyśmy w jakimś momencie, ale tego się już nie dowiem – ominęliśmy miasto.

 

Autostrada – 141 km., wybudowana z kasy unijnej. Jak im się to udało? Przecież się nie da, wiemy coś o tym, nieprawdaż? Nawierzchnia równiutka, telefony SOS w przepisowych odstępach, parkingi, wszystko cacy tylko, że z nieba żar się lał niemiłosierny i nawet wiatr wdzierający się pod skóry we wszystkie wywietrzniki i przez porozpinane zamki błyskawiczne sprawiał wrażenie jakbym stała przed farelką nastawioną na najwyższy stopień grzania. Krajobraz płaski i nudny, jak młode dziewczę bez biustu, rozgrzane powietrze tworzące fatamorganę – wrażenie, że za dwieście metrów wjedziemy w wodę i te parkingi, rzeczywiste, ale niczym nie osłonięte przed słońcem, odstraszały od zatrzymania się przekonaniem, że można tam tylko umrzeć z przegrzania. Nie zauważyłam na nich żadnych nasadzeń, więc i za kilka lat nie będzie tam drzewa dającego ukojenie swoim cieniem. No, skoro mnie, ciepłolubnej istocie, było tam za gorąco znaczy było koszmarnie.

 

Z Konstancy skręciliśmy na południe i jadąc wzdłuż wybrzeża szukaliśmy miejsca na nocleg. Było ciężko o kawałek spokojnego i nie rozjeżdżonego przez ciężarówki miejsca. Budują Rumuni nad morzem na potęgę. Robią to bezładnie, bez planu, bez jakiejkolwiek wizji całości, nie zawracają sobie głowy uporządkowaniem tereny wokół już postawionych budynków. Ale byłam tam z Mężczyzną z Warszawy i choć niedowierzałam, że da radę, dał. Zatrzymał się na skarpie nad morzem, tworzącej niewielki cypel. Z dala od zabudowań i tuż nad morzem, nie liczą dzielącej nas od niego wysokości.

 

Rozstawienie namiotu graniczyło z cudem. Wiatr był tak silny, że z trudem utrzymywałam namiot podczas gdy on usiłował wbić szpilki w suchą, twardą i gliniastą ziemię. Ale postawił. I nie zwiało nas w nocy do wody, choć i w namiocie było burzliwie ;)

… cdn…

 

Spinki będą gotowe na wtorek. Odbierze je Junior, bo my wracamy w środę, a w czwartek Mężczyzna z Warszawy ma już być u starszych i będzie podobno pomagał w robieniu weselnej kiełbasy… Jedziemy na Tyski, który w tym roku Tyskim już nie jest. Trudno festiwal Ryśka Riedla określać zwyczajową nazwą skoro odbędzie się w tym roku w Chorzowie.

21 lipca 2009   Komentarze (1)
aas  

Spinki

 

Droga transogarska jest niewiarygodna, do tej pory nie widziałam ładniejszych krajobrazów ani ciekawszego rysunku zrobionego kredką z asfaltu. Wije się jak wąż, kręci i wykręca zawsze którąś stroną przytulając się do zbocza. Niekiedy wwierca się w skałę i prowadzi przez tunel. Przykleja się do gór czasem podtrzymywana od dołu potężnymi betonowymi łukami wspartymi na pionowych blokach gubiących się gdzieś w dole w gęstwinie zieleni. Nie znalazłam w necie zdjęć z ujęciem od dołu tej fantastycznej modelki, sama też takiego nie mam, ten kisiel nad nami oblepiał mi ręce. Pozostanie wspomnienie, póki go skleroza nie zeżre.

 

Nawierzchnia do przełęczy gładka jak masło. Nawierzchnia za przełęczą dziurawa jak ser! W końcu dotarliśmy do tamy – ja z obolałym tyłkiem, Mężczyzna z Warszaw chyba z obolałymi rękoma, ale głowy nie dam, bo małomówny był przecież przez tego focha.

 

W planie był nocleg nad zalewem, ale to nie takie proste, bo zalew gdzieś w dole, a szeroka leśna droga kilkanaście metrów nad nim i zjazdów nadających się dla motocykla nie było. Trzęsło niemiłosiernie i już nie z powodu mojego tyłka, a ze współczucia dla sprzętu powiedziałam – Dalej sam, ja idę piechotą. Pojechał, bo gdzieś tam, miał być kemping. Idę sobie, idę, mijają mnie auta, Az jedno z nich się zatrzymało – jakiś pickup. W szoferce facet za kierownicą i dziewczyna z dzieckiem obok. Coś do mnie mówią w tym niezrozumiałym rumuńskim, ja się głupio uśmiecham, ale dziewczyna coś piuknęła po angielsku. Znała go niewiele lepiej niż ja, ale się dogadałyśmy. Wyjaśniłam, że idę, bo droga dziurawa, a facet motocyklem podąża do kempingu. Zaproponowali, że podwiozą. Popatrzyłam na stertę desek na kipie, ale co tam, już się chciałam tam ładować. Okazało się, że za nimi jechali jacyś znajomi, oddali dzieciaka do tamtego auta, a ja przytuliłam się do ładnej Rumunki w szoferce pickupa. Nie ujechaliśmy daleko, bo zobaczyliśmy zaparkowanego Bandziora, Mężczyzny z Warszawy nie było. Po chwili się znalazł. On z angielskim za pan brat, to dogadał się sprawniej niż ja i nie dał mi już wsiąść do auta, bo za daleko do kempingu, benzyny ma mało, a pickup to diesel i mimo chęci tych fantastycznych ludzi nie mogli nam użyczyć paliwa. Oni pojechali tam, a my z powrotem, do tamy, do miasteczka, zatankowaliśmy, znów do tamy i na kemping, ale od drugiej strony zalewu – podobno miała być lepsza droga, nie była, ale dojechaliśmy. Był hotelik, domki i rozległa łąka z pasącymi się końmi. Mężczyzna z Warszawy poszedł załatwiać sprawy, wrócił z wieścią, że wziął domek. Zapytałam czy namiotu nie można? Upewnił się, że nie chcę domku, poszedł i wrócił z informacją, że możemy rozbić namiot.

 

Tego wieczoru też mieliśmy Cotnari, ale popijał jak z łaski. Kanapki jadł na stojąco, zapatrzony w dal.

-      Idź spać, jak się nudzisz.

-      Zaraz pójdę.

Poszedł, ja dokończyłam wino i też weszłam do namiotu. Wywiał mnie z niego nad ranem chłód metafizyczny. Bo pomimo przyjemnego popierdywania koni tuż za brezentową ścianą, ich pochrapywania i odgłosów żucia czułam się całkowicie opuszczona przez świat, ludzi i wszelkie istoty żywe. Istota obok mnie zawinęła się w szczelnie w śpiwór jak mielone w naleśnik. Zdolny jest, bo śpiwory spięte były, ale on to potrafi. Kiedy wróciłam obudził się. Miałam ochotę rozpiąć śpiwory bez słowa, powstrzymałam się jednak. Zrobiłam jeszcze więcej – odezwałam się i zaproponowałam żeby wziął sobie swój śpiwór na wyłączność. Początkowo niby nie zrozumiał, a ja nie miałam ochoty na kolejny krok ku i nie zamierzałam wyjaśniać. Zrozumiał. Zrezygnował z naleśnika, nawet przytulił, a godzinę później nawet zapytał niewinnie – Co się dzieje?

 

Dowiedziałam się, że to niby ja postawiłam barykadę, której on nie chciał burzyć! Szczęśliwie jakoś się rozsypała, nie powiem żebym wyszła z tego bez szwanku, ale kto by tam zważał na zadrapania, już dawno nie zważam na własne.

…cdn…

 

W ubiegłym tygodniu zapytał czy pomogę mu kupić garnitur – ten, który ma w szafie uznał za nieodpowiedni (rok temu nawet nie wspomniał, że go ma). Przyjechał, pomogłam. W niespełna trzy godziny oblecieliśmy około dziesięciu sklepów i wróciliśmy do domu z garniturem, koszulą, krawatem i paskiem do spodni. Dobrze się z nim robi zakupy – wie czego nie chce, a to co akceptuje przymierza i zadaje się na mój osąd. Kiedy mówię – nie – zdejmuje i idziemy dalej. Za kilka dni będzie miał jeszcze spinki do mankietów, które idę jutro zamówić do mojej koleżanki biżuterniczki. Będą z ametystem, miałam w domu dwa takie w sam raz.

 

Dobrze mu w tym galowym stroju. Na weselu brata będzie atrakcyjnym kąskiem dla panienek i mężatek. A mogłam powiedzieć – Bierz! – kiedy pokazał mi stalowy błyszczący garniak, sztywny jak z papieru. Wyglądałby w nim komicznie. Tylko po co? Jego ujmujący uśmiech i tak odwróci uwagę od tandetnego stroju, to lepiej niech ma coś dorównującego jego miłemu usposobieniu…

 

Nasuwa mmi się analogia… Nie, nie! To gruba przesada i nadużycie, porównywać te zakupy z tamtą historią! Ale czuję się ździebko, odrobinę, troszeńkę podobnie. Ja zrobię prawie wszystko dla mężczyzny, którego darzę najwyższą atencją i daje mi to radość. Sam zresztą zagubiłby się w tych wieszakach.

I co on by zrobił beze mnie ;)

20 lipca 2009   Dodaj komentarz
aas  

Foch na 7C

 

Nie pamiętam dokładnej trasy. Prosiłam Mężczyznę z Warszawy by mi ją wyznaczył na mapie, ale się jak dotąd nie złożyło. Kiedy już mi ją narysuję może pokażę.

 

Następnym celem była trasa transfogarska, o niej też narozpisywali się w necie, ale „na własne oczy” dopiero robi wrażenie! Zepsuło mi je wspomnienie… ale po kolei.

 

By dotrzeć do tej osławionej 7C mieliśmy do przejechania sporo kilometrów, a zważywszy, że jechaliśmy wolno, żółtymi drogami, krętymi i dziurawymi jak szlak, do tego deszcz nas nie oszczędzał i nie było po drodze dogodnego miejsca na biwak, to następny nocleg był w pensjonacie. Nieprawdą jest jakoby pensjonaty rumuńskie były drogie i brudne – jak to piszą w necie. Był w przystępnej cenie i wychuchany. Przestronny pokój, duża łazienka, ręczniki, mydło, te sprawy. I łóżko wygodne.

 

-      Ale jutro już jedziemy dalej, nawet jak będzie padało!

-      No, dobra. A czy ja kiedyś marudziłam, że pada?

 

Czy zaczął się przed wyjazdem, czy zaraz po? Nie pamiętam, ale w pewnej chwili lunęło już solidnie więc zatrzymaliśmy się w jakimś miasteczku pod wiatą. Dość długo czekaliśmy aż zelżeje. Do szlabanu zainstalowanego przy wjeździe na zasadniczą część drogi transfogarskiej  dotarliśmy późnym popołudniem. Upewniliśmy, że jest już otwarta i wróciliśmy na dół poszukać noclegu nad rzeką. Urokliwe miejsce, zaciszne, mimo że tuż przy drodze. Gęsta krótka trawa, drzewa, krzaki, lekko pofałdowany teren. Czysto – kolejne dementi – nie wszędzie w Rumunii jest syf.

 

Mieliśmy lokalne piwo i wino, oczywiście Murfatlar (a może Cotnari? Myli mi się które kiedy piliśmy, ale to bez znaczenia). Rozpalił ognisko, rzeka przyjemnie pluskała, a my pogadywaliśmy spokojnie. Zaczęłam wypytywać o przygotowania do wesela (jego brat się żeni lada chwila).

 

Leżał z głową na moich nogach i odpowiadał zdawkowo, że nie wiadomo. Nie wiadomo czy będzie tort, nie wiadomo czy przyjezdnym muszą zapewnić nocleg, nie wiadomo czy będą poprawiny.

 

-      Jeszcze nic nie wiadomo. Wiadomo tylko że idę sam. – Uniósł głowę, spojrzał na mnie tymi swoimi oczami w kolorze Warki Strong, a ja nie uśmiechnęłam się do niego, może trochę smutno.

-      Trzeba mi było wcześniej o tym powiedzieć.

Pokiwał głową – No bo wiesz…

-      Byłaby stypa, nie wesele?

-      Na stypie jest spokojnie, a tu byłby płacz i krzyki.

Po chwili ciszy powiedziałam, że szkoda, że tak jest.

-      Nic na to nie poradzę – odpowiedział, ten jedyny, który właśnie by mógł.

 

Nie dał mi szansy zaistnieć, choćby tak ulotnie bym mogła sama podziękować jego bratu i odmówić, bo „mnie boli noga po złamaniu”. Obco było tej nocy, sądziłam, że bardzo obco, ale następna była jeszcze bardziej obca. Zabrakło mi pocieszenia, które należało mi się jak psu zupa. Psom więcej się należy widocznie.

 

Następnego dnia było słonecznie. Tylko na niebie, nad nami zawisły chmury gęste jak kisiel. I to nie ja miałam focha. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w górę na 7C. Chwilę przed nami przejechała duża grupa kolarzy i długi sznur samochodów i motocykli „kolarskiej infrastruktury”. Kilka kilometrów za tym szlabanem, który przez ponad połowę roku zabrania wjazdy na trasę utknęliśmy w korku, a dokładnie na jego końcu. Obok nas zatrzymało się dwóch motocyklistów – Polacy. Pewnie nie mieli pojęcia, że robili za katalizatory. Śmieszni kolesie – jeden wysoki, o grzecznym wyglądzie, w teksach, na solidnym turystyku, Kawasami gtr 1000. Drugi prawdziwy zły motocyklista – skóry, długie włosy związane w kitkę, na kurtkę założona dżinsowa kamizelka z przypiętymi na lewej piersi znaczkami ze zlotów w ilości, której pozazdrościć by mógł nie jeden ruski generał. Jechał starą Hondą 550 z lat 80-tych, którą odpalał z kopa. Mężczyzna z Warszawy chował focha do kieszeni kiedy z nimi gadaliśmy, a gadaliśmy co jakiś czas, bo nie sposób było nie zatrzymać się na skraju przepaści i nie pogapić się na coś, co mam teraz na zdjęciach, ale one są jak podróba w porównaniu z prawdziwym Chanel No 5. Zatrzymywaliśmy się też, by się ubrać, bo temperatura spadła gwałtownie, para leciała z ust, a na zboczach leżało jeszcze sporo śniegu. Niestety przed dojechaniem do przełęczy rozdzieliliśmy się, oni zostali w tyle, czy my? W każdym razie nie było pretekstu do zatrzymania się i Mężczyzna z Warszawy przemknął przez najwyższy punkt – ponad dwa tysiące metrów - a ja nie miałam dość śmiałości i nie powiedziałam – stańmy tu na chwilę.

 

Skończę na dziś, bo dzień był długi i choć cytrynówka dobrze przegryziona, bo ostała się z moich majowy imienin, to jednak sączę ja już kilka godzin ;)

19 lipca 2009   Dodaj komentarz
aas  

Kto pije dużo wódki, podzieli mój los.

 

Następny dzień upłynął nam na snuciu się żółtymi drogami wijącymi się w niewysokich górach.  Jechaliśmy na północ do wsi Sapanta leżącej przy granicy z Ukrainą. To jedno z dwóch miejsc, które na pewno chciałam zobaczyć w Rumunii – śmieszny cmentarz. Można se o nim w necie poczytać, to nie będę się powtarzać. Jeden z nagrobków wyjątkowo przypadł mi do gustu, bo przedstawia gościa z petem w zębach i flaszką w ręce, a przy nogach siedzi mu czarny kot – jak ulał dla mnie. Tylko nie mam pojęcia jakie epitafium wysmarował artysta, gdyż rumuński obcym językiem jest dla mnie, jak wiele z suahili na czele. W necie znalazłam przetłumaczonych kilka, np. takie „Kto pije dużo wódki, podzieli mój los. Lubiłem wódkę i z butelką w ręce odszedłem w śmierć.

 

Potem było bez atrakcji turystycznych, Mężczyzna z Warszawy zajęty był omijaniem dziur w jezdni, a ja rozglądałam się po okolicy.

Z moich, nielicznych w sumie, podróży wynika, że jeszcze na Ukrainie i w Rumunii właśnie można zobaczyć prawdziwą wieś, brudną i śmierdzącą naturalnym nawozem i odchodami zwierząt wałęsających się swobodnie po pastwiskach i drogach, z ludźmi ubranymi bez śladu jakichkolwiek trendów, acz malowniczymi. Chałupy stare o ciekawej architekturze, wszystkie kryte dachówką. W centrum każdego najmniejszego nawet miasteczka obowiązkowo kilka bloków. Podobno Czauczesku uszczęśliwiał ich nimi na siłę, wysiedlając z wiejskich chałup. I jak uszczęśliwił te dziesiątki lat temu, tak w nich zamieszkali i nikomu nie przychodzi do głowy ani remont ani rozbiórka, więc wyglądają jakby same chciały się zaraz rozpaść. W Rumunii jednak jest więcej furmanek, na Ukrainie mało ich widziałam, a tu nawet w dużych miastach pomykały ulicami.

 

Krajobrazy kojące – pagórkowate, górzyste i mocno zielone. Nocleg był na wzgórzu nad drogą. Wjeżdżając pod górę, wąską i kamienistą ścieżką zaliczyliśmy pierwszy i jedyny upadek w tej wyprawie – strat nie było. Rozbiliśmy się niedaleko dwóch wysokich anten telefonii komórkowej i kiedy kładliśmy się spać zaczęło grzmieć.

 

- Jak będzie burza, to trzeba się będzie stąd zbierać, za blisko tych anten – nastraszył mnie.

W nocy burza z piorunami, błyskawicami i deszczem zadomowiła się nad naszym pagórkiem. Obudziliśmy się, Mężczyzna z Warszawy usiadł, ja nie. Normalnie siłą by musiał mnie wyciągać z namioty, gdyby faktycznie przyszło mu do głowy przenoszenie namiotu. Nie przyszło.

 

Teraz też grzmi. Pije nie wódkę, ale piję. Anten żadnych blisko nie ma, a chętnie bym się gdzieś przeniosła. Gdzieś bliżej…

03 lipca 2009   Komentarze (3)
aas  

Zakłócenia we wspomnieniach.

 

Wracam dziś z fabryki (bynajmniej nie tanga, Maryniu ;)), a przed domem sąsiad robi włosy jakiejś pannie. Na ganku siedzi laska sąsiada. Jest jeszcze gość, co przyszedł z panną od dredów, legwan i kot.

Część, cześć i idę dalej, a sąsiad do mnie tymi słowy:

 

- Zaczekaj, zaczekaj! Daj mi klucze, bo chcę wziąć grilla. (chciał klucz od komórki, bo tam jest grill, który kiedyś przywiózł Majki i se grilowaliśmy kiełbasy).

 

- Słucham!? Nie dam ci kluczy!

 

- A przepraszam, pożycz.

 

Wszystko żartem, niby. Powiedziałam, że kluczy nie pożyczę, mogę co najwyżej mu grilla pożyczyć. Otworzyłam komórkę, wziął grilla - Krzesła też biorę - i łapie moje dwa ogrodowe.

 

- O krzesłach nie było mowy!

 

Postawił je, bo zwątpił czy aby na pewno żartuję. Moje "No weź, weź" tak go zachęciło, że drapnął jeszcze worek z węglem, bo "to już resztka, to wykończę". Zawrzałam,  spojrzałam groźnie, ale pozwoliłam!

Poszłam na górę. Koty oczywiście wyjść nie chciały, bo za duży harmider na dole. Odpaliłam gg i poskarżyłam się Mężczyźnie z Warszawy, który poprzedniego dnia mówił, że fajny mam ten ganek.

 

"nie taki fajny ten mój ganek, bo właśnie jest okupowany i nie mogę z niego skorzystać"

 

Okna sąsiad rozwarł na setkę, by muzyczka im łatwiej w uszy się wdzierała. Wdzierała się również i w moje - TECHNO!! Wbijała mi się coraz głębiej w głowę. Po godzinie, wzorem Azora, schowałam się w łazience, to jego sposób na burzę, której się boi. Mnie to niewiele pomogło, ale wylazłam dopiero, jak przycichło - skończyła im się jakaś porcja tego łupania i nikomu widać nie chciało się iść do mieszkania zapodać następną.

 

Usiadłam przy biurku, włączyłam radio i prawie równocześnie z jakimś nieznośnym utworem z "open er festiwal" walnęło i z dołu, bo komuś się jednak zachciało. Znów to samo, tylko głośniej. Znów łazienka, pomogła jeszcze mniej, bo łomot utorował sobie szeroką aleję do wnętrza moich uszu i całej głowy wcześniejszą uporczywością. Wyszłam i zamknęłam okno. Sąsiad chyba to zauważył, bo za chwilę zadzwonił domofon - Harley, już możesz otworzyć okno, zaraz przyciszam, to ostatni kawałek. Podziękowałam.

 

Po kilku minutach ucichło wszystko, rozmowy też. Jakby wszystkich wymiotło. Odczekałam jeszcze trochę i zaryzykowałam wyjście na ten ganek, co to niby można mi go zazdrościć.

Koty nieśmiało za mną.

 

Klientki z fatygantem nie było, laska sąsiada też się ulotniła, a sąsiad zwierzęta zabrał do domu i sam też tam był, bo okna nadal otwarte. Usiadłam na jednym z MOICH krzeseł i pociągając pifko spaliłam fajorka.

 

Grilla dziś już nie będzie, bo jak tak siedziałam, to usłyszałam, że sąsiad tłucze garami w kuchni, a po chwili poczułam mdlący zapach - mieszanina curry ze smrodem kadzidełek i czymś, co przypomina woń, a raczej odór ogrodu zoologicznego. Znaczy robił sobie żarcie. (ten odór nie z patelni tylko z mieszkania, bo zwierząt dziwnej maści sporo, a do czyścioszków sąsiad nie należy, tylko włosy sobie godzinę żeluje przed wyjściem i podobno używa fluidu do twarzy „bo ładniej wygląda”).

 

Potem nawet zamieniliśmy kilka zdań o Sikaczu (jednym z dwóch jego kotów) i jak się schował (znaczy zabrał łeb z okna) poszłam se do siebie na górę.

 

Zaraz zejdę zapytać Azora czy wraca na noc do domu i schowam do komórki krzesła i grill.

Może udało mi się temu z dołu obrzydzić kiełbaski przyprawione dymkiem z węgla drzewnego...? Oj, oby! ;)

Jakiś lepki gość, ale dobrze. Jak mawiają - nic nie jest bez przyczyny, czy może raczej bez potrzeby. W każdym razie Bozia wie co robi, jak mi takiego typa stawia na drodze, znaczy w jakimś celu. I ja ten cel odkryłam! Re-we-la-cyj-na jest to szkoła asertywności!

Tylko, kurna, nauka w niej jest ciężka, jak szlak, gorsza niż całki albo historia starożytna, czy nawet chemia... Uch.

 

Chyba dziwaczeję :/

02 lipca 2009   Komentarze (1)
aas  

Tokaj

 

Wyjechaliśmy w poniedziałek około 14-tej. Tylko dwie godziny opóźnienia w stosunku do planów – nie licząc dwóch dni, bo Mężczyzna z Warszawy jakoś w piątek nie dotarł do mnie tylko w sobotę w nocy, a w niedzielę jeszcze szykował sprzęt do drogi – wymiana klocków hamulcowych i oleju. Ale nie mogę narzekać, mógł się dłużej ociągać, bo przecież czasu tak dużo…

Pod wieczór byliśmy już blisko granicy. Szukanie miejsca na nocleg w krzaczorach trwało do zmroku i nie powiodło się. Każdy poziomy kawałek terenu był już od lat zajęty przez jakąś chałupę. Wróciliśmy na dół do miasteczka i trafiliśmy na kemping. Prywatny, nieduży i pusty trawnik  doskonale zaaranżowany na przytulne miejsce biwakowe. Prysznic jeszcze nie czynny, bo silikon dopiero co wciśnięty w szpary, ale kibel i umywalka już gotowe do użytku. Wyspaliśmy się za 18 zeta i następnego dnia usatysfakcjonowani (znaczy ja usatysfakcjonowana ;), bo najbezpieczniej mówić za siebie) opuściliśmy nasz piękny kraj.

 

Po słowackiej stronie przywitał nas mundurowy z suszarką i z początkowych 50 euro za całość transakcji spuścił do jednego euro za kilometr powyżej dopuszczalnych 50/h, czyli zainkasował 17 eurasów za 67 na godzinę. Szczęśliwie był to jedyny mandat w całej wyprawie.

 

Potem były Węgry. W Tokaju kupiliśmy tokaj, który wypiliśmy już w Rumunii, we wtorek wieczorem. Nocleg na granicy między wyschniętym na wiór zaoranym polem, a lasem, pod rozłożystym drzewem, dającym rano cień, pozwalający nacieszyć się sobą nawzajem przed dalszą drogą.

 

Ten Michael Jackson.. Kurde, szkoda. Choć może on właśnie teraz nareszcie ma święty spokój.

01 lipca 2009   Komentarze (1)
aas  

Poker

 

Dzieci są fajne jak mają lat trzy, a potem około dwadzieścia trzy ;).

Ciiii…. Pomiędzy też jest ok, nie mogę narzekać :)

25 czerwca 2009   Komentarze (1)
aas  

FC Rumunia

 

Nasi górą, czyli Barcelona, bośmy wszyscy, bez umawiania się, kibicowali tej drużynie. No miło było ale…

Jest jedna niekorzystna strona przyjaźni z chłopakami. W południe dostałam wiadomość od jednego – „Harley, robimy dzisiaj u mnie oglądanie finału ligi mistrzów, co Ty na to? :) Będą rzar, mchm i może pgal, bo Gac jest spacyfikowany przez modliszkę…”, Odpisałam – „Jezu! Jakiej ligi? W sumie to bez znaczenia ;)”.

 

No i stało się. Pracuję ostatnio nad formą cielesną i tu pojawia się ten niekorzystny aspekt przyjaźni z chłopakami. Bo oni oglądają mecz z nieodłącznym piwem i czipsam w nieograniczonej ilości. Nie mam ja silnej woli :/. A zmniejszenie w obwodach jest mocno pożądane, gdyż zbliża się czas, piękny czas, czas oczekiwany od roku, czas wyjazdu! Długiego, dalekiego i fajnie będzie mieć trochę miejsca pod skórami na wypadek gdyby zimno było i trzeba by założyć coś ciepłego.

 

Wczoraj wyjazd stanął pod wielkim znakiem zapytania. Byłam u doktora, zdjął gips, pomacał, a że bolało jeszcze trochę kazał smarować ćwiczyć i dał jeszcze dwa tygodnie zwolnienia. A urlop zaplanowany był na tydzień z Bożym Ciałem! Bardzo, ale to bardzo obawiałam się, że po tak długiej nieobecności kierownik powie „figa z makiem” na moją prośbę o jeszcze tydzień wolnego. Późnym wieczorem, z dusza na ramieniu, wysmarowałam do niego emalię, bez ściemniania – że zależy, że wyczekany i że to najlepszy czas. Poszłam spać w minorowym nastroju, bo Mężczyzna z Warszawy też nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Śniło mi się, że kierownik mnie lubi, bo zabrał mnie z biura na plażę jakąś. Rano w poczcie znalazłam potwierdzenie odbioru mojego listu, ale na odpowiedź musiałam czekać do południa. Jak ją czytałam, to spociły mi się dłonie…

 

„Harleyu,

Mówi się trudno. Chcę Cię widzieć zdrową, a nie "kuśtykającą";-). Poza tym oczywiście wypoczętą i pełną chęci do pracy;-).

Wypad na motorze w Rumuńskie Karpaty - bezcenne;-))). 

Jedź i baw się dobrze i wracaj szczęśliwie.

Widzimy się po moim urlopie (20-30.06).

Ciao,

Andrzej (awo) W:-).”

 

Nnno. Równy z niego gość :).

 

29 maja 2009   Komentarze (3)
aas  

Złoty pieniądz

 

- Chodź, pobawimy się w doktora – powiedział Mężczyzna z Warszawy.

Poprzedniego dnia odpuścił uznając mój argument, że nie mamy waty, w sobotę ją kupił i napierał uparcie. Broniłam się, ociągałam w końcu uległam. Zrobił to. Zdjął mi gips! Znaczy tę szynę, którą z oryginału zrobił mi ortopeda. Ci, co mieli już coś w gipsie uprzedzali, że noga będzie wyglądała okropnie – chuda z łuszczącą się skórą. U ortopedy byłam tak przerażona, że się jej nie przyjrzałam i nie porównywałam z tą co mi została cała. Teraz mogłam. Faktycznie skóra się łuszczyła – starłam wszystko. Ale wcale chuda nie jest! Normalna prawie, tylko stopa opuchnięta i ten palec taki gruby w każdą stronę. Nie spodobała mi się, ale umyłam ją i zabalsamowałam. Ściślej – posmarowałam balsamem, bo balsamowanie kojarzy się raczej ze zwłokami, a ona żyje i mam nadzieję się zrasta. Założyliśmy gips na powrót, bo z gołym placem nie położyłabym się do łóżka. Różnie by się to mogło dla niego skończyć… Bo strony na przemian, a potem w zespół, od palców u nogi po ucho, napinały się bezwiednie od ciepła palców Mężczyzny z Warszawy. I znów zatapiał mnie całą w przejrzystym jeziorze bym mogła sięgnąć z dna złoty pieniądz wrzucony tam, by wracać w umiłowane miejsce. Całował niemiłosiernie delikatnie, muskając ledwo ustami, językiem, powietrzem. Dotykał, patrzył i zamykał oczy,  kontrolując, by w końcu wymknąć się spod kontroli wszelkiej. Normalna rzecz między dwojgiem od normalności daleka o mile.

 

 

Wczoraj pojechał do starszych. Wieczorem powtarzałam sobie jak mantrę „zapomniał, zwyczajnie zapomniał” i przeganiałam głupie myśli o śliskiej jezdni, bo nigdy nie zapominał. Zadzwonił po północy. Co za ulga! Powiedziałam, że teraz zawsze ma się odmeldować jak dojedzie. Ale w sumie po co? Dla uspokojenia mojego niepokoju? Przecież nie w tym rzecz, ważne żeby do celu zawsze docierał szczęśliwie.

 

Wczoraj też przyplątało mi się jakieś świństwo: KH1N1, jak katar, GH1N1, jak gorączka, a może to AH1N1, jak alergia? CH1N1, jak chuj go wie, ale to świństwo, tak mnie dopaść akurat jak kupiłam karnet na siłownię :/

24 maja 2009   Komentarze (2)
aas  

Czkawka

 

Doktor poczytał kartę, oblukał zdjęcie – Poprzeczne złamanie, to się długo zrasta… Zdejmiemy i zobaczymy czy boli.

Zdjęli. Dotknął! Bolał jak diabli. Wycieli przód cholewki gipsowego kozaczka i resztę założyli na nowo. We wtorek na rentgen i się okaże jak długo jeszcze.

 

A było tak pięknie. Już przywykłam, że kładę się spać w prawym bucie (nawet niekiedy zapominałam zdjąć lewy), śmigałam z kulami jak mały parowozik, a teraz znów spowolnienie i znaczne ograniczenie mobilności. Od nowa trzeba nauczyć się chodzić bez obciążania palca.

We fabryce już za mną tęsknią, znaczy ta, co mnie zastępuje – przejęła niewdzięczny kawałek chleba. Potęskni jeszcze dłużej, a ja nie odwzajemnię jej uczucia, nic a nic. Tylko Bzyczek taki nieużywany stoi, a ja wychodzę z tych okruchów wprawy, których nabierałam w pierwszych dniach wiosny. Ciekawe czy jak to wszystko się już skończy – leczenie i rekonwalescencja – założę jeszcze moje zajabiste szpilki, co je kupiłam na ślub Juniora. Wprawdzie nigdzie się nie wybieram, ale ładne są…

 

Mężczyzna z Warszawy też niedomaga na prawą nogę, ale wyżej – w kolanie. Takie to dziadki zużyte z nas są, choć ja bardziej nadgryziona zębem czasu. On, jednak, ma przed sobą dłuższą perspektywę i trzeba mu sprawnych członków. Wiele jeszcze przed nim dróg do przemierzenia.

 

Obejrzałam wczoraj film. Coś czego nie rozumiałam nie jest jednak niedorzeczne, bo usłyszałam dokładnie te same słowa. Jakiś czas temu wypowiedział je Mężczyzna z Warszawy, a teraz, po kilku latach, pewien reżyser włożył je w usta jednego z bohaterów swojego filmu. Poczułam się jakbym dostrzegła błąd matrixa! Szkoda, że akurat na tym się zaciął. Czemu nie czknął lepszym czasem…

Nie czknął, bo nie miał czym. Po okruchach się nie czka.

 

Doceniam, mogłoby i ich nie być. Może opowiem niebawem o ostatnich wartych doceniania, że jacie!

14 maja 2009   Komentarze (2)
aas  

Zdrowy (?) rozsądek

Zwierzałam się siostrze ze swojego smutku związanego z pewną sprawą, która niechybnie nastąpi.

- No, ale zostanie zadra i jej się nie da już wyleczyć.

- Jak zadra!? Przecież to tylko facet!

Boję się, że jestem bliska podobnym reakcjom. Boję się, bo ja nie lubię grzebać w ogródku, nie lubię telewizji, krzyżówek w nadmiarze i życia życiem dzieci.

06 maja 2009   Dodaj komentarz
aas  

Niesforna część ciala

 

Mężczyzna z Warszawy zacytował mi dowcip, jaki usłyszał w TV – dlaczego kobiety udają orgazm? Bo myślą, że kogoś to obchodzi.

Odpowiedziałam, że współczuję tym, co muszą udawać. Ale w sumie wisi mi to, bo przecież nie chcę żeby uszczęśliwiał te nieszczęśliwe ;)

Ja to nawet powstrzymuję się od używania tego określenia użytego w dowcipie, bo ono takie ubogie w porównaniu z rzeczywistością, jakiej doświadczam za jego sprawą. Ale co się będę rozpływać w zachwytach, wyjdzie z tego różowy puszek w wianuszku stokrotek, obficie obsypany cukrem pudrem. Może zemdlić ;)

 

Moja miniona niedziela to był full wypas albo - mocniej mówiąc - wyjabana w kosmos :)) W sobotę, prawie cały dzień, chłopaki dłubali przy sprzętach przed domem – Mężczyzna z Warszawy budował sobie olejarkę, która w czasie jazdy ma mu automatycznie smarować łańcuch, dwóch kumpli  wymieniało olej w swoich maszynach, potem jeden z jeszcze innym z naszego gangu (chwilowo niepełnoprawny, bo prawko zdał, ale dopiero przymierza się do kupna motocykla) pojechał do Katowic na lotnisko odebrać swoją byłą, co obecnie mieszka i pracuje za kanałem.

 

Ja w tym czasie co i rusz musiałam coś posprzątać, poukładać w chałupie, bo chłopaki, jak to chłopaki, okropnie bałaganią, gotowałam obiad, który zjedliśmy na kolację, ale też posiedziałam z nimi trochę na słońcu, przyglądając się ja sobie śmodrają ręce różnymi smarami. Pod wieczór Mężczyzna z Warszawy z tym, co nie wybrał się do Katowic pojechali na godzinkę pokręcić się wokół miasta. A w niedzielę...

Znów w tej samej parze mieli sobie pośmigać, lecz już dalej. Miała to być wycieczka całodniowa. Siedziałam cicho, bo przecież nie będę marudziła, że mnie zostawiają. W końcu kaleka jestem, no i byłby to dla Mężczyzny z Warszawy pierwszy dłuższy wypad bez celu w tym sezonie. A rzeczą ogólnie wiadomą jest, że motocyklem najprzyjemniej jeździ się w pojedynkę...

 

No, ale padła propozycja, że może dam radę z tym gipsem ;) Upewniałam się ze trzy razy, czy faktycznie chce. Chciał i to na tyle bardzo, że - wspólnymi siłami całej bandy - skonstruowali mi odpowiedni bucik na gipsie - pod piętę podłożyli nóżkę od szafki kuchennej (taką zapasową), przywiązali mocno bandażem, na to założyłam but - motocyklowy ochraniacz przeciwdeszczowy. Skóry bym nie przecisnęła przez gips, to założyłam zwykłe bojówki (pod spód, na lewą nogę pończoszkę, na prawą wełniany getr, żeby nie wiało zbytnio), ochraniacze na kolana i w drogę! Niby nie daleko od domu, zatoczyliśmy duże koło z omijaniem miasteczek, bocznymi drogami, z dwoma przystankami nad jeziorem i rzeką, ale zrobiliśmy przeszło 300 km.

 

Na koniec zajechaliśmy do domu z ogrodem, który kupił niegdyś kumpel z tą swoją byłą, ale jakieś 3 miesiące po tym zakupie tak im się skiepściło, że się rozstali (w zgodzie). Była wyjechała do lepszego kraju, kumpel jeszcze tam długo mieszkał, aż w grudniu wynajął mieszkanie, a dom byłej stoi pusty. Ogród jednak, nawet bez opieki, nie traci na atrakcyjności i w taki ciepły wieczór przyjaźnie przyjął nas wszystkich na ognisko i kiełbaski (pierwsze nasze bez piwa!, bo chłopaki na sprzętach ;)). Siedząc przy ogniu, z jedną nogą obutą w gips, drugą w glanie, uświadomiłam sobie, że nie czuję różnicy. Może, zatem, po mieszkaniu chodzić w glanie?

W domu byliśmy po 23-ciej.

 

W poniedziałek rano Mężczyzna z Warszawy pojechał do stolca.

Jak przypuszczałam, za tydzień go nie będzie u mnie. Ale poinformował mnie o tym bardzo dyplomatycznie. Leżeliśmy na kanapie, w trójce zaczęły się wiadomości o północy, podali datę, że zaczął się poniedziałek, 27-my kwietnia. Zaczął wyliczać kiedy jest pierwszy maja - W piątek, tak? Pojadę sam, co...?

No, przecież nie powiem, nie, bo potrzebuję pomocy w zakupach, i jakichś innych pierdołach. Odpowiedziałam - Wiem.. Wiem...

"Ale na Bajzel jestem!" - dodał zadowolony, że nie robię scen.

29 kwietnia 2009   Komentarze (1)
aas  

Zosia-Samosia

 

Miał być w piątek – zatrzymały go rzekomo zaległości w robocie. Skończył około 20-tej i rozbrajająco stwierdził – no i się ściemniło – i wyszedł się przejść. Ma być dziś. Ot, młodość. Wiem, że z kurami nie wstaje, a zamierzał przed wyjazdem jeszcze kupić jakąś uszczelkę do sprzętu i może nawet ją wymieniać, a apteka czynna do 15-tej. Są różne inne, całodobowe, ale tylko w tej lek przeciwzakrzepowy na miesięczną kurację dostanę bezpłatnie, w innych to 210 PLN. Głupotą byłoby nie wybrać się w tę wyprawę dookoła świata, czyli trzy przecznice dalej, w końcu dostałam wędkę – wypaśne kule. Może powinnam powiedzieć, żeby przyjechał wcześniej, bo chcę rybę… Może.

Dla mężczyzny sednem bycia z kobietą jest opiekowanie się nią – tak mi przynajmniej kilku mówiło. No to jestem w dupie. Nie umiem grać takiej roli. Jest mi ona bardzo miła, chcę, lubię, potrzebuję, ale nie potrafię, nie potrafię wymagać.

18 kwietnia 2009   Komentarze (1)
aas  

Palec boży

 

Tytułowy miał z pewnością swój udział w tym zdarzeniu, którego głównym bohaterem jest mój palec, duży u prawej nogi.

 

Ten boży sprawił, że kierowca w zaparkowanym aucie powoli otwierał drzwi. Boży palec zadziałał i udało mi się ominąć kierownicą otwierane powoli drzwi zaparkowanego auta. Palec boży ustrzegł mnie przed wpadnięciem pod koła wyprzedzającego mnie zielonego auta. I ten sam palec boży kazał zatrzymać się białemu autu jadącemu za mną. Palcu bożemu nie dorównał mój palec, który spoczywając na pedale przywalił w powoli otwierane drzwi auta zaparkowanego przy ulicy. Wyrżnęłam na asfalt obijając się wcześniej o zielne wyprzedzające mnie auto. Ten w zielonym pojechał dalej, może od razu do lakiernika, bo podobno miał niezłą rysę na tylnych drzwiach i pewnie wspomnienie świąt w żyłach skoro się nie zatrzymał. Przy lądowaniu palec boży też miał swój udział, bo głowa nie spotkała się z matką ziemią i rower, a w nim nowiutka przerzutka wyszły z tego wszystkiego prawie bez szwanku. Palec boży czuwał też, nad służbowym kompem, który miałam w plecaku.

 

- Nic się pani nie stało? Boli panią głowa? Może pani chodzić?

- Muszę usiąść – i chciałam na krawężniku.

- Nie, nie. Proszę usiąść w samochodzie.

 

I znów czy mnie głowa nie boli, czy się nie kręci. Nie bolała i nie kręciło, ale z lekka na rzyganie mi się miało z wrażenia.

 

- Jedziemy do szpitala.

- Zaraz, chwila, może nic mi nie jest.

 

Krakowskim targiem pojechaliśmy na pogotowie. Dobre auto trafiłam – mazda 626 combi. Gość załadował rower do bagażnika i pojechaliśmy. Rejestratorka zawiadomiła policję, bo taka procedura, ale policaje przyjazd uzależnili od mojej decyzji. Zdecydowałam, że zdecyduję, jak będę wiedziała co mi jest.

 

Kilka godzin czekania. Gość parę razy wychodził na fajkę i „żeby pani była spokojna” dał mi swoje prawko – kategorii A, B i C. Zazdrościłam mu tej fajki i prawka kat. A, ale stopa bolała no i nie wiedziałam kiedy w tej dziwnej ruletce zostanie wylosowane moje nazwisko, bo kolejność wyczytywanych nazwisk nijak się miała do kolejności przyjścia. Zauważyłam, że większość opuszcza pogotowie z gipsowym kozaczkiem na prawej nodze… Potem uświadomiłam sobie, że ile gipsów tyle rozciętych par spodni będzie tego dnia, bo niezależnie od płci wszyscy zagipsowani w nich byli. Przyszła kolej na bucik z wysoką cholewką i dla mnie. Łokieć okazał się tylko mocno obtarty i obity.

 

- Czy ja potem zdejmę spodnie przez ten gips?

Pani oblekała moje dżiny i sucho stwierdziła – Nie.

 

Żadnej szmaty, ścierki, ręcznika, starego fartucha nie miała do pożyczenia, ale ja i tak ściągałam już spodnie, bo kupiłam je dopiero co. Szczęśliwie pod polarem miałem jeszcze rozpinany sweterek i podkoszulek. Podkoszulek został na tułowiu, rękawy od swetra zawiązałam z tyłu okrywając ździebko przód mego niemal gołego ciała, a polar zawiązałam z przodu by bronił dostępu wścibskim spojrzeniom do mojego, znaczy mojej – pupy. W sytuacjach chorobowo-kontuzyjnych poziom wstydu u mnie drastycznie maleje i było mi wszystko jedno jak wyglądam. W takiej „kreacji” i w mokrym i ciepłym kozaczku podszytym miękkim białym futerkiem zostałam posadzona na wózku i wywieziona z gipsowni.

 

Skoro złamanie, to niech już te policaje przyjadą, bo odszkodowanie jakieś się przyda. Czekamy więc. Wpadłam na pomysł, co by Majki przywiózł mi spódniczkę, ale jak już z nim rozmawiałam, to moje wymagania zmalały do choćby ręcznika, czy kocyka dostatecznie dużego, by okręcić moje 90 cm w biodrach. Zanim ustaliliśmy, że może być kocyk w pastelowe różowo-lila paski wypytał co i jak i czy mam czym wrócić. Kiedy dowiedział się, że gość jest cały czas ze mną stwierdził, że zrywam faceta na stłuczkę, ale wyjaśniłam mu, że to rocznik mojego Juniora i choćby to mnie powstrzymuje, a są jeszcze i inne względy.

 

Przywiózł mi kocyk razem z drugim kumplem. Przedstawiłam ich sprawcy, z którym od razu znaleźli wspólny język, gdyż sprawca też motocyklista.

 

Policja nie kazała na siebie długo czekać. Przyjechało dwóch miłych znających swoją robotę. Byli duzi, w czarnych uniformach i kamizelkach odblaskowych. Urządzili sobie biuro w końcu korytarza, na stojącej tam leżance. Wszyscy cierpiący czekający od kilku godzin na swoją kolej nagle przestali narzekać na służbę zdrowie i zwrócili głowy w naszą stronę uważnie się przyglądając i przysłuchując. Było składanie zeznań, spisywanie protokółu i dmuchanie w balonik. Potem kolejka cierpiących uczynnie instruowała kumpla kierującego wózkiem ze mną na nim, którym wyjściem ma wyjechać i że drzwi same się otworzą. Sprawiliśmy, że czas im szybciej zleciał, bo faktycznie cztery godziny czekania na diagnozę i pomoc, to trochę dużo.

 

Nas czekała jeszcze wizja lokalna w miejscu zdarzenia – fotki, pomiary, te sprawy i byliśmy wolni. Sprawca zawiózł mnie do domu, wstawił rower do komórki i – z pomocą sąsiada- wtaszczył mnie na pierwsze piętro.

 

Potem przyszedł Majki, zrobił jakieś żarcie, a ja zaczęłam zliczanie prostych czynności, robionych zwykle bezwiednie, mimochodem, bez wdzięczności za możność ich wykonywania. Wspomagając się ciupagą – pamiątką z Zakopanego, którą przywiózł mi tej zimy Mężczyzna z Warszawy - zliczałam też ilość podskoków od kanapy do kibla i cieszyłam się, że mam tak małe mieszkanko.

Dziś mam już wypaśne kule – Mężczyzna z Warszawy (dobry z niego chłopak) wczoraj przywiózł mmi je niespodzianie, dziś pojechał, by jutro wieczorem wrócić. Mógłby wrócić na dłużej, bo nawet z wypaśnymi kulami nie da się z kuchni do pokoju przynieść filiżanki pełnej kawy bez wychlapania jej na podłogę. Wszelkie kombinacje sprawiają, że gorącej kawy sama sobie nie podam w salonie ;) Bo stygnie po drodze, tak długo trwa transport.

Wyrabiam sobie obręcz barkową, bicepsy i inne z górnych partii oraz lewa nogę. Jak prawa już przestanie boleć, to też mogę ją jakoś przećwiczyć i to z niezłym obciążeniem :)

 

Miło nie łazić do fabryki i inkasować kasę w pełnej wysokości, jako że to wypadek w drodze do pracy, ale tym sposobem kolejne plany spaliły na panewce – nie poćwiczę ciasnych skrętów na sprzęcie, nie usiądę też jako pasażerka na sprzęcie (chciałam napisać: sprzęcie Mężczyzny z Warszawy, ale powstrzymała mnie dwuznaczność ;)), nie pobiegam, nie poćwiczę, nie pójdę na spotkanie autorskie z Piątkiem i wymieniać bym tak mogła jeszcze.

 

Jeden plan mi się udał – mam już prezent urodzinowy dla Mężczyzny z Warszaw! Kupiłam go jeszcze przed Świętami. Ha!

 

PS. Sanguś, ja ten PIT wysłałam netem, a tego wcześniej zrobić nie było można. To rewolucyjne rozwiązanie wprowadzono dopiero co ;)

 

 

16 kwietnia 2009   Komentarze (4)
aas  

XXI wiek

Wysłałam PIT-a w przestworza! Mam nadzieję, że jakiś gołąbek dostarczy go do mojego US...

A Mężczyzna z Warszawy, taki skomputeryzowany, a mnie pyta, czy się nie boję! Że niby nieprzetestowany soft :). No jakoś się nie boję.

09 kwietnia 2009   Komentarze (1)
aas  

Pajączek-nieboraczek wiecznie żywy ;)

 

Chciał mnie dziś znów oplątać niespodzianie. Ha! Nie udało się, trala-la-la :).

Miałam go dziś zawiadomić, że w połowie marca zamknęłam nasz ostatni wspólny rachunek bankowy, ale mnie uprzedził, zadzwonił. Był w banku, bo jest w potrzebie i chciał się zadłużyć – również na mój rachunek, skorom współwłaścicielką była – i się dowiedział, że kicha :). Tak jest! Zacieram ręce z zadowolenia. Byłam szybsza, przewidująca i bardziej przebiegła. I w nosie mam czy potrzebował kasy na obrączki, czy na cokolwiek innego. Bo we wrześniu panna poprowadzi go do urzędu. Ona z tych, co prą do swego.

 

Mnie się wciąż nie udaje. Plany maleńkie, większe i ogromne palą na panewce.

 

Dziś rano we fabryce, w porannej porze sprzyjającej pogaduszkom na rozruch ludzkiej maszynerii chłopcy opowiadali o swoich żonach i partnerkach i o międzyludzkiej strategii. Coś tam wtrąciłam i znów usłyszałam, że niby mądra jestem. I z tą mądrością, nikomu niepotrzebną rosnę sobie jak spóźniony grzybek na przedzimiu, zbędny taki, bo za mały by barszcz wzbogacić, o gulaszu nie wspomnę. Zostawia się go w ściółce na pożywienie dla robaczków albo zabiera, ale jakoś dziwnym trafem gubi się po drodze do domu.

08 kwietnia 2009   Komentarze (1)
aas  

Małe tajemnice, też je mam ;)

 

Tyle tych filmów teraz kręcą, że w głowie się kręci i żaden nie zostaje w pamięci. Takie czasy, wszystkiego dużo, wszystko podobne i szybko przemija. Jeśli jakiś film jest inny, to już można zaryzykować, że dobry. Obejrzałam dziś jeden z tych innych. Nie powiem jaki, bo powiedziałbym zbyt wiele, choć mówię tyle, że wydaję iż więcej się nie da. Dałoby się.

Nie powiem jaki, bo na napisy końcowe gapiłam się otępiała siedząc skulona w czarnej dziurze. Mężczyzna z Warszawy nie dowie się jaki był tytuł, zresztą jego i tak by znudziła ta historia.

Dobrze, że przyszedł Majki „na kawkę” i przyniósł browara, to rozgonił ten niebezpieczny nastrój.

19 marca 2009   Komentarze (5)
aas  

Pajączek-nieboraczek

 

Ostatnia finansowa, cienka nić, łącząca mnie z gościem, którego nazwisko dopisałam niegdyś do swojego, została dziś odcięta. Mogłam w końcu zlikwidować ostatni nasz wspólny rachunek bankowy. Nic mi nie powiedział, że mogliśmy to zrobić jakieś trzy miesiące temu, to ja mu nie powiedziałam, że zrobiłam to dziś, czym udowodniłam wredność byłych żon ;)

Jaka ulga. Pająk już mnie nie oplącze swoją pajęczyną. Za jakieś dwa tygodnie wyślę mu krótką wiadomość tekstową z tą nowiną. I żeby nie było niedomówień, przy okazji tej bankowej dyspozycji zamknięcia rachunku oskubałam biednego byłego męża na całe 38,37 PLN. Tak, przyznaję się :).

17 marca 2009   Komentarze (2)
aaz  

Całowanie i spadanie

 

Znowu to robię. Przypominam. Czy oczy zamknięte, czy nie – nie ma znaczenia, widzą te samo. Czuję to samo i wiem to samo. Nie, nie, powieki przyćmiewają wiedzę, wyobrażam moją wersję, nie zmieniając faktów.

Mieliśmy wstać wcześniej, Mężczyzna z Warszawy to zrobił i wyrozumiale czekał. Dostałam kawę, wypiłam i potrzebowałam jeszcze chwili. Usiadł i po chwili położył się na plecach, w poprzek z głową na mojej nodze drugą położył sobie na brzuchu. Mówił, że mam się nie spieszyć, ja obiecywałam, że już za chwilę. Ułożył wygodniej głowę, ja poprawiłam nogę.

- Już wstaję, już…

- Mamy czas…

Zapadałam w drzemkę, budziłam się, a on leżał, niby-spokojnie. Zauważyłam to , gdy się działo czy po fakcie? Odsunął kołdrę uniósł lekko głowę i pocałował. Kiedy do świadomości mojej lewej stopy dotarło, że budzi się pod nią życie?

Z otwartymi oczami wiem, że to życie budzi się kiedy chce, prawami natury. Z zamkniętymi wierzę, że budzi się dla mnie i niech nikt nie waży się wyśmiewać mnie  za naiwność!

Naiwnością byłoby sądzić, że będzie zawsze tylko dla mnie. Że nawet teraz, zawsze tylko dla mnie. Moje jest tylko dla niego. Moje – pełne obaw, zawiedzione, nieufne, kobiece, niepokorne wobec biologii. Jaka część była udziałem biologii, a jak mojego stopniowo odsłanianego uda? Co było pierwsze? Czułość czy pożądanie? Pierwsze, drugie, jedyne? Leniwie się wszystko toczyło do przodu, kołdra po milimetrze zmieniała położenie, i mnie nie było wcale spieszno. Tak dobrze, właśnie tak.

Poruszałam palcami lewej stopy.

Całował bardziej, bliżej i śmielej. I zaczęła mnie ogarniać pewność i zaufanie, jak zawsze, gdy prowadzi mnie w nieznane, a ja wiem, że nic złego mi się nie stanie. Silna, zdecydowana, samodzielna, sama, samotna poddaję, oddaję i chcę, nie mogę, ale pozwalam – sobie, bo jemu nie muszę, on wie. I na już nic nie muszę pozwalać, bo on wie. Prowadzi. Tak jest dobrze. Jest śmiały. Bardzo. I choć wiem, że tylko czasami, wydaje się, że zawsze. Nie ma już znaczenia czy oczy otwieram czy mam je zamknięte – złudzenie, że zawsze. I po tej pierwszej bliskości nadchodzi ta druga, co potem trwa nawet, gdy koniec przychodzi ponownie. I odsuwam myśl przypominającą boleśnie żem silna, samodzielna, sama samotna, bo muszę. Bo tylko czasami mogę o tym zapomnieć i być w pełni kobietą.

 

Widziałam, że się boi, ale on nie boi się bać. Widziałam, że się boi, jak pytał czy chcę poprowadzić. Byliśmy już daleko od łóżka, w terenowym potworze z napędem, dyferencjałami i osobną dźwignią do rzeczy, których w normalnym aucie się nie włącza-wyłącza, bo one zawsze są w jednym stanie i nie podlegają widzimisię kierowcy. Miałam swój Paryż-Dakar!

 

A dziś znów była terapia. Musiałam ubrać się jakoś na to spotkanie – rozmówczyni atrakcyjna, to nie chciałam odstawać aż tak bardzo - bo tym razem była to koleżanka, dorosła dziewczynka, a co i rusz szeroko otwierała oczy, jak udało mi się coś wtrącić w jej zwierzenia. A kiedy zamilkła na chwilę i potem stwierdziła, że dobrze zrobiła przychodząc do mnie, to ja szeroko otworzyłam oczy, bo powiedziała to, po moim pytaniu, tak dla mnie oczywistym, że aż bałam się je zadać – Ale przecież zrobiłaś to dla niego, a nie po to, żeby ci dziękował, nieprawdaż?

 

Jakże ważne jest rozmawiać. Słuchając dowiadujemy się czegoś „nowego” i mówiąc uświadamiamy sobie, że ktoś inny może myśleć zupełnie inaczej.

24 lutego 2009   Komentarze (1)
aas  

Nie chce mi się wymyślać tytułu

 

Nawet nawalić się muszę świadomie, żeby przed snem dołożyć na całą noc do pieca i nie poparzyć się przy tym i chałupy całej nie palić. I pamiętać nakleić, bo piątek i kotom michy napełnić dla spokojnego ranku.

Ale żeby nie było, kilka dni temu przedzieraliśmy się w Tatrach szlakiem, którym tego dnia nikt nie szedł, a w nocy sypało, więc szliśmy w śniegi po jajka. I jeszcze dużo, dużo, co wiem i pamiętam. Jak pod moją stopą budziło się życie. Ale teraz nie opowiem, co owo życie uczyniło, gdyż albowiem ja chwilowo nie żyję ;)

21 lutego 2009   Komentarze (2)
aas  

Geografia

Świat ma dwa końce – Mont Everest i Rów Mariański. Chyba dobrze pamiętam ze szkoły, gdzie uczyli mnie znajomości mapy i cyferek na niej napisanych. Sama nie wiem. Znać oba te miejsca, czy nie znać żadnego?  I nie wiem jak długo dam radę się wspinać. Kiedyś tu zostanę. Jednych zastaje to na górze innych na dnie. Jakiś podział musi być.

10 lutego 2009   Komentarze (1)
aas  

Miłe, miłe, miłe towarzystwo :)

 

Koszulka „energooszczędna”, sweter, polar. Springi, rajstopy, spodnie – kamuflaż, na nich długie za kolana skarpety, też „moro”. Takie skarpety naciągnięte na szerokie nogawki spodni nadają nogom bezkształtu. Dołóżmy do tego wizerunku kominiarkę i zawiązaną na niej chustkę, motocyklowy śliniak, chroniący dolną część twarzy przed zimnem, wierzchnią kurtkę, plecak i glany i co mamy? No, chyba nie kobietę.

 

Zatracam kształt i tożsamość. Może na wiosnę ją odzyskam, bo teraz nawet u kosmetyczki regulującej mi brwi czuję się nie na miejscu. Do tego tyję, wiotczeję i kapcanieję (właściwie kolejność powinna być odwrotna z uwagi na przyczynowo-skutkowość). Coraz częściej przemyka mi przez głowę „nie chce mi się”. Nie podoba mi się to! A temu gościowi w potrzebie, co tak niezwłocznie pragnął rozmowy ze mną dzień przed sylwestrem nagadałam tyle mądrości, że sama byłam dla siebie pełna podziwu. Ale była to jednorazowa terapia, bo facet, jak już zdołał wydusić jakieś zdanie z podmiotem i orzeczeniem, to brzmiało mniej więcej tak – „…bo na wigilii… ja bardzo przepraszam… nooo... zauroczyłaś mnie”

- Dziękuję bardzo, to miłe, ale ja jestem zajęta :-) - I jak już mieliśmy sprawy zasadnicze za sobą mogliśmy przejść do meritum czyli roztrząsania jego strasznego losu.

 

Wciąż gryzłam się w język i udawało mi się nie przerywać jego wywodu zbyt często, choć po kilku słowach miałam ochotę powiedzieć „wiem, wiem, doskonale to znam” albo „zawsze wybieramy zbyt cienkie drzewo, bo tak naprawdę nie chcemy, żeby się udało” i tym podobne…

 

Ciekawa jestem jak sobie poradzi. Dręczy go okropne poczucie winy – i słusznie, narobił sobie w życiorys – upora się z tym o ile zrozumie, że nie jest za późno. Jest za późno na polepszenie losu małżonki, bo odeszła na wieki, ale zostali inni bliscy i dalsi. I on został, ze sobą. Przydałoby mu się, żeby było to dla niego miłe towarzystwo.

 

A ja będę miała dziś na bank miłe. Moje miłe towarzystwo niebawem wsiądzie do pociągu i będzie tu jeszcze przed północą.

16 stycznia 2009   Komentarze (5)
aas  

Litości!!!

 

No, dobra. Wysłuchuję zwierzeń, pozwalam wypłakiwać się w klapę (o klapie marynarki mówię, w sensie paralela taka), dodaję otuchy, staram się poprawiać humor. Czasem nakarmię, zawsze wypiję dla towarzystwa. Jest OK., jak chodzi o kumpli, czasem jakieś młode dziewczę też się przewinie. Ale przepraszam bardzo! Dlaczego dziś będę miała sesję terapeutyczną z teściem mojej siostrzenicy, to już nie rozumiem! Wiem, że człowiek na krawędzi i może mu się w końcu udać – ostateczne rozwiązanie, znaczy. Tylko, że ja z nim zamieniłam może z pięć zdań w czasie pogrzebu jego małżonki i potem na dwóch spotkaniach rodzinnych.

Normalnie cała kipię! Ze złości! Noc miałam nieprzespaną, bo fabryka mi dupę zawracała, jaka będzie dzisiejsza pojęcia nie mam. Moje demony napierają na mnie ostatnio ze spotęgowaną mocą, opędzam się resztkami sił! Chcę dziś z fabryki wrócić szybko do domu, dołożyć do pieca, odkurzyć podłogę, może ogolić nogi i wydepilować bikini – to w ramach walki z demonami – zrobić sobie delikatnego drinka z soku grejpfrutowego ze spirytusem i zasiąść do pasjansa – to w ramach poddawania się demonom (no, bo przecież nie żebym miała dziś co innego do roboty…).

A tu, kurwa, nic z tego! Nie umiałam mu odmówić! Proponowałam w przyszłym tygodniu, ale on musi szybko! Porozmawiać chce. I będę miała upojny spacerek z fabryki do domu. Mam nadzieję, że fajki będzie miał, bo nie noszę tytoniu do roboty w ramach cięć i ograniczeń. Tylko co to za przyjemność – jaranie na mrozie! Jeszcze żebym miała wymówkę, że w domu… że czeka. Chuj, nikt dziś nie czeka.

A do tego cała rodzina podjarana i będzie czekała na relację! Mają niezły ubaw (rzecz jasna, z zachowaniem powagi, szacunku i troski dla problemów człowieka).

Też chcę mieć swoją kanapkę, gabinecik z dziurą czasową i wdzięcznego słuchacza-pocieszacza! Mogę sobie chcieć! Nawet kiedy zaczynam się komuś wyżalać, to na koniec zawsze słyszę jaka to ja jestem silna, dzielna i tralalala. A ja marzę, by kiedyś stać mnie było na totalne załamanie, ale na maksa. Kapitulacja ma taki słodki smak! Może wówczas ktoś by się nade mną w końcu zlitował, też tak na maksa. Tak mocno, że litość zamykałaby mu usta, gdyby chciał mi znów to powiedzieć. Tak mocno, by z litości mówić kocham. Ale nie! Ja sobie wszystko pocichutku… sama… zapić, zaćpać, pochlastać, oczy wypłakać, a rano stanąć przed ludźmi. O, choćby po to – wysłuchać i pokazać, że można dać radę.

Gówno prawda! Ale temu w depresji dziś tego nie powiem, nie chcę mieć go na sumieniu.

30 grudnia 2008   Komentarze (2)
ass  

Był sobie rok

 

To był rok.

Jaki? Był i już. Minął, jeszcze jeden. Były fantastyczne chwile, dużo ich było. Niektóre nawet tak wyjebane w kosmos, że nie pamiętałam tych cholernych trzech słów. Ale na progu przedostatniego dnia dwa tysiące ósmego słyszę je wyraźnie.

 

Podczas wizyty w szpitalu psychiatrycznym gość zapytał dyrektora jakie kryteria stosują, aby zdecydować czy ktoś powinien zostać zamknięty w zakładzie czy nie.

Dyrektor odpowiedział:

- Napełniamy wannę, a potem dajemy tej osobie łyżeczkę do herbaty, kubek i wiadro i prosimy, aby opróżnił wannę.

- Aha, rozumiem - powiedział gość - normalna osoba użyje wiadra, bo jest większe niż łyżeczka czy kubek.

- Nie - powiedział dyrektor - normalna osoba pociągnęłaby za korek. Chce pan pokój z widokiem czy bez?

 

Ja poproszę bez. Nie mam widoków i kurczowo ściskam łyżeczkę. Będę się uśmiechała, jak zawsze, do ludzi. Koty utonęłyby, gdyby zebrać do kupy moje łzy. Życzę im na nowy rok, by nauczyły się pływać.

30 grudnia 2008   Komentarze (4)
aas  

Ale o co chodzi?

 

Były miłe. Na przekór. Starości, zgorzknieniu, poczucia przegranego życia. Nie o sobie mówię, a może powinnam? Jak zwykle pięknie nakryty stół, smaczne potrawy, świece, kolendy, prezenty.

 

I znów zastawa pasująca do obrusa tylko chrzanu zabrakło.

 

W drugi dzień świąt nie wychodziłam z domu. Dziś tak. Jutro tylko do komórki po drewno.

 

Zapisane zdania na skrawku, bez kontekstu nie wiem co chciałam przez to. Uleciało. Nie jest już na gorąco. Przetrawione, przesiane, ocenzurowane nie jest takie jak było. Właściwie prawie nic już nie ma.

 

Palę znacznie mniej, ale piję nadal niemało. Mam marzenia. Nie rezygnuję. Nierozsądnie.

 

Lubię to miejsce i mierzi mnie. Zawsze był tu mój wentyl. Już nie jest. Tylko mała dziurka. Za mała na wszystkie smutki i radości. Nie mam innej i nie chcę. Przyzwyczajam się. Przyklejam, jak guma do żucia. Przeżuta, wypluta. Ciągnę się od palca do palca, strząsana, nachalna.

 

 

Biała okrągła. Przekroję chyba na pół, bo noc jest już głęboka. Przekroję. Odłożę?

28 grudnia 2008   Dodaj komentarz
aas  

Bo.

 

Bo pal sześć stanik. Jak nie dam rady, to nożyczki pomogą, ale naszyjnik! Paznokcie cherlawe bezradne. Nie mogę położyć się w nim spać –  jest z muszli. One nie wytrzymają przekręcania się z boku na bok.

Udało się – zdjęłam.

 

W rodzinie zagościł nowy kot. Czarny jest, Ciekawe czy przyjmie się imię Barak vel Obama.

25 grudnia 2008   Komentarze (2)
aas  

przesłanie prawdy :/

 

Nie przesyłam żadnej prawdy!

 

Kurwa! Wybacz Boże, ale prawda głoszona w tytułach wszechpanoszących się tu blogów mnie mierzi!

 

Zwłaszcza, że katolicy, ewangelicy, koty, kresowiacy, młodzi i starzy oraz starsi lecz młodsi mieszali się dziś przy ekumenicznym stole dźwigającym ciężar ukatrupionych śledzi i karpi.

 

I wódka była i wino. I wdowiec, co pojechał nad morze żegnany z nadzieją, że wróci, bo przecież zimno i jakoś nie fajnie się topić w taki czas, zwłaszcza, że kota bandytę Teodora zabrał ze sobą.

 

Wróciłam do domu, gdzie choinka, a na niej lampki, ale jednak brak. Wypełni się za niedługi czas. Choć nie dziś.

25 grudnia 2008   Komentarze (1)

Plum Plum Plum

W ciągu dnia robię, co trzeba. Potem pilnie pracuję na „dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie”. Na koniec kładę się spać.

Mam coś żywego – skórę. Z baranka. Z nią się kładę. Czyż nie po to ją dostałam?

Nie! Nieprawda. To chwila. Nie ta chwila. Minie.

 

Jak wszystkie.

 

(dostałam dziś pozdrowienia od mojego psychiatry, zły dzień wybrał)

20 grudnia 2008   Komentarze (1)
ass  

Test na inteligencję

 

Obejrzałam film. O gościu, który zobaczył przyszłość. Była zła. Postanowił ją naprawić. I zobaczył ją znów. Była dobra.

Bzdura! Za pierwszym razem się pomylił.

Tylko, że wcześniej umarł. Dożywając przyszłości, by ją zobaczyć.

20 grudnia 2008   Dodaj komentarz
aas  

Rosół

 

Słońca i temperatury na plusie nam dziś trzeba! Jak nigdy!

Siedzę w ciepłym mieszkaniu, za szybą pieca ogień igra beztrosko, koty leniwie rozciągnięte tu i tam, a mnie zimno przenika na wskroś na samą myśl o Mężczyźnie z Warszawy. Patrzę w zielone ślipska przymilnego Azora, popijam ciepłą kawę i odmawiam zdrowaśki w intencji dobrej pogody. Dobrej dla motocyklistów.

 

Bo ten szalony chłopak postanowił przyprowadzić mi dziś sprzęt, który w ubiegłą niedzielę, po oględzinach, kupiliśmy dla mnie. Przed chwilę telefonował – „Zapomniałem czegoś? Mam kartę pojazdu, ubezpieczenie, brief, umowę… Wszystko? OK., to zapinam się i jadę”.

Przed nim 200 kilometrów, z czego przynajmniej część w deszczu, bo tam pada. Tu sucho, lecz nie wiem gdzie jest teraz granica deszczu. Granica. Czy są jakieś nie do przekroczenia?

Dziś w nocy znów popłynęłam wzdłuż jednej z niewidzialnych. Bez paszportu i kontroli celnej przekraczałam ją w tę i na powrót, opanowując na wyłączność pas ziemi niczyjej.

 

Ależ on całuje! (muszę nagotować jakiego rozgrzewającego rosołu na wieczór). Wychodzi z łazienki, zastanawia się sekundę i rzuca swój czarny golf na podłogę przy kanapie ja go po chwili podnoszę i kładę na oparciu krzesła, bo wiem, że szara kocica uwali się nim i zostawi dziesiątki śladów swojej jasnej sierści, a on nie krzywi się, ze jestem taka akuratna ;). (a może zalewajkę i coś pikantnego na drugie danie? No sama nie wiem, co będzie najlepsze dla zmarzniętego do szpiku faceta). A potem ja wracam z łazienki i wsuwam się pod zapraszająco uniesioną kołdrę. Już jestem w strefie przygranicznej i nie zważam na znak stopu, bez zatrzymania i sprzeciwu idę na osobistą.

Kurcze! Tu też zaczęło padać :/ Dobra, idę do kuchni, nie mogę dziś spóźnić się z obiadem.

Mmmm, normalnie Pan Bóg pozwolił mi złapać go za nogi :)

29 listopada 2008   Komentarze (4)
aas  
< 1 2 3 4 >
Harley | Blogi