• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Harley

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
29 30 01 02 03 04 05
06 07 08 09 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 29 30 31 01 02

Strony

  • Strona główna

Archiwum

  • Maj 2014
  • Wrzesień 2013
  • Sierpień 2013
  • Lipiec 2013
  • Luty 2012
  • Styczeń 2012
  • Grudzień 2011
  • Październik 2011
  • Wrzesień 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Maj 2011
  • Kwiecień 2011
  • Luty 2011
  • Styczeń 2011
  • Grudzień 2010
  • Listopad 2010
  • Październik 2010
  • Wrzesień 2010
  • Sierpień 2010
  • Lipiec 2010
  • Czerwiec 2010
  • Marzec 2010
  • Luty 2010
  • Styczeń 2010
  • Grudzień 2009
  • Listopad 2009
  • Październik 2009
  • Wrzesień 2009
  • Sierpień 2009
  • Lipiec 2009
  • Czerwiec 2009
  • Maj 2009
  • Kwiecień 2009
  • Marzec 2009
  • Luty 2009
  • Styczeń 2009
  • Grudzień 2008
  • Listopad 2008
  • Październik 2008
  • Wrzesień 2008
  • Sierpień 2008
  • Lipiec 2008
  • Czerwiec 2008

Archiwum lipiec 2009


Randka w ciemno

 

W pokoju na podłodze leży mi czarny zeppelin! A kupowałam worek treningowy!

Tak się kończą niekiedy zakupy na allegro, jak nie zobaczę w naturze, nie dotknę, to może być siurpryza. Dawno nie miałam kontaktu z tym sprzętem, a do GoSportu jakoś nie było mi po drodze, co by oblukać rozmiary, wagę itp. Obserwowałam aukcję worka o wymiarach 130 na 45, ale jak zdecydowałam się kupić to pojawił się o 20 cm dłuższy i tylko 14 zeta droższy. No, to jak nie wziąć czegoś większego i cięższego o 5 kg za tak niewiele większą kasę? Wzięłam. I teraz mam tego zeppelina i główkuję jak przemeblować pokój, bo na drewnianym słupie – jak planowałam - go nie powieszę, a betonowe ściany zastawione meblami… Ale fajny jest, miły w dotyku ;)

 

Kolejny dzień pokręciliśmy się po wybrzeżu, głównie bitymi drogami wśród pół i łąk, a noc Mężczyzna z Warszawy zafundował mi tuż przy morzu na „plaży”, która zamiast piasku miała niezliczone ilości muszli. Zapadałam się w nie po kostki schodząc z przynajmniej półtorametrowego nasypu – cmentarzyska małż – do wody. W pobliskiej Mamai plaża jest już piaszczysta – taką pamiętam z dzieciństwa, ale nie zweryfikowałam wspomnień, bo Mamaję, gdzie hotel na hotelu minęliśmy bez zatrzymywania.

 

Powrotny przelot autostradą nie był już drogą przez piekło, bo upał zelżał. Wróciliśmy w Karpaty. Znów, patrząc na nie z dala miałam ochotę wtulić się w tę puchatą zielona poduszkę. Wraz ze zmniejszającym się dystansem zaczynałam dostrzegać jak złudne to wrażenie przytulności – wysokie, skaliste, strome nie zachęcały do wspinania się na nie o przytulaniu nie wspomnę. Droga i pejzaże tak urokliwe, że żaden szanujący się malarz artysta nie ośmieliłby się przenieść tego na płótno, bo oskarżyli by go o kicz, ale dla oczu kojący widok. Mogłam się nim cieszyć głównie na postojach, w czasie jazdy nie bardzo mogłam patrzeć w dół ani w górę, kręciło mi się w głowie od wysokości.

 

Zaopatrzeni w napitki i jakieś żarcie rozbiliśmy się na dużej łące, która z pewnością była pastwiskiem i zastanawialiśmy się jakie zwierzęta obudzą nas rano. Obudził dźwięk dzwonków zawieszonych na szyjach zwierząt nie wiedzieć jakich, bo poszły dalej. Ta łąka była naszym pokojem z łazienką – maleńkim czystym strumykiem. Czy to w tym pokoju rzuciłam mu podkoszulek na twarz, by nie obserwował mnie, bo choć ciemno na pewno zarumieniłam się patrząc, głaszcząc, poznając. Solidny, jak te góry i strzelisty, jak rosnące na nich sosny, doskonały w kształcie, dotyku, smaku i w działaniu…

… cdn…

22 lipca 2009   Dodaj komentarz
aas  

W pełnym słońcu

 

Potem było już tylko lepiej, między nami, bo pejzaże się spłaszczały powoli. Braszów – dwie noce w hoteliku, który nie miał pokoju z numerem 13 a pod czternastym szczęśliwie było nam i blisko, bliziutko. Miasto nie zrobiło na mnie większego wrażenia, a mówią o nim, że drugi Kraków. Trudno mi wyrokować, bo Krakowa nie znam i nie darzę specjalną estymą. Z Braszowa ruszyliśmy nad morze. Żeby było szybciej wybraliśmy autostradę A2. Przejazd nią był drogą przez piekło, choć wydawało się niemożliwym przeżyć coś gorszego od obwodnicy Bukaresztu. Obwodnica! Jest dopiero w planach i częściowo w budowie. To zwykła droga, wąska jezdnia, potwornie dziurawa, ze zwężeniami, bo coś tam niby budują, zapchana jadącymi w żółwim tempie tirami, których nie sposób wyprzedzić. Do tego upał i kurz, bo droga wiedzie przez industrialne tereny z gigantycznymi magazynami i hurtowniami. Chyba dobrze radzą w necie ludzie bywający w Rumunii, żeby jechać przez miasto. Mieliśmy taki zamiar, ale Mężczyzna z Warszawy szybko zniecierpliwił się korkiem na wjeździe i zawrócił na tę pioruńską obwodnicę, Z tym tylko, że korek był na trójpasmówce i wciąż poruszaliśmy się do przodu slalomem pomiędzy samochodami. Być może utknęlibyśmy w jakimś momencie, ale tego się już nie dowiem – ominęliśmy miasto.

 

Autostrada – 141 km., wybudowana z kasy unijnej. Jak im się to udało? Przecież się nie da, wiemy coś o tym, nieprawdaż? Nawierzchnia równiutka, telefony SOS w przepisowych odstępach, parkingi, wszystko cacy tylko, że z nieba żar się lał niemiłosierny i nawet wiatr wdzierający się pod skóry we wszystkie wywietrzniki i przez porozpinane zamki błyskawiczne sprawiał wrażenie jakbym stała przed farelką nastawioną na najwyższy stopień grzania. Krajobraz płaski i nudny, jak młode dziewczę bez biustu, rozgrzane powietrze tworzące fatamorganę – wrażenie, że za dwieście metrów wjedziemy w wodę i te parkingi, rzeczywiste, ale niczym nie osłonięte przed słońcem, odstraszały od zatrzymania się przekonaniem, że można tam tylko umrzeć z przegrzania. Nie zauważyłam na nich żadnych nasadzeń, więc i za kilka lat nie będzie tam drzewa dającego ukojenie swoim cieniem. No, skoro mnie, ciepłolubnej istocie, było tam za gorąco znaczy było koszmarnie.

 

Z Konstancy skręciliśmy na południe i jadąc wzdłuż wybrzeża szukaliśmy miejsca na nocleg. Było ciężko o kawałek spokojnego i nie rozjeżdżonego przez ciężarówki miejsca. Budują Rumuni nad morzem na potęgę. Robią to bezładnie, bez planu, bez jakiejkolwiek wizji całości, nie zawracają sobie głowy uporządkowaniem tereny wokół już postawionych budynków. Ale byłam tam z Mężczyzną z Warszawy i choć niedowierzałam, że da radę, dał. Zatrzymał się na skarpie nad morzem, tworzącej niewielki cypel. Z dala od zabudowań i tuż nad morzem, nie liczą dzielącej nas od niego wysokości.

 

Rozstawienie namiotu graniczyło z cudem. Wiatr był tak silny, że z trudem utrzymywałam namiot podczas gdy on usiłował wbić szpilki w suchą, twardą i gliniastą ziemię. Ale postawił. I nie zwiało nas w nocy do wody, choć i w namiocie było burzliwie ;)

… cdn…

 

Spinki będą gotowe na wtorek. Odbierze je Junior, bo my wracamy w środę, a w czwartek Mężczyzna z Warszawy ma już być u starszych i będzie podobno pomagał w robieniu weselnej kiełbasy… Jedziemy na Tyski, który w tym roku Tyskim już nie jest. Trudno festiwal Ryśka Riedla określać zwyczajową nazwą skoro odbędzie się w tym roku w Chorzowie.

21 lipca 2009   Komentarze (1)
aas  

Spinki

 

Droga transogarska jest niewiarygodna, do tej pory nie widziałam ładniejszych krajobrazów ani ciekawszego rysunku zrobionego kredką z asfaltu. Wije się jak wąż, kręci i wykręca zawsze którąś stroną przytulając się do zbocza. Niekiedy wwierca się w skałę i prowadzi przez tunel. Przykleja się do gór czasem podtrzymywana od dołu potężnymi betonowymi łukami wspartymi na pionowych blokach gubiących się gdzieś w dole w gęstwinie zieleni. Nie znalazłam w necie zdjęć z ujęciem od dołu tej fantastycznej modelki, sama też takiego nie mam, ten kisiel nad nami oblepiał mi ręce. Pozostanie wspomnienie, póki go skleroza nie zeżre.

 

Nawierzchnia do przełęczy gładka jak masło. Nawierzchnia za przełęczą dziurawa jak ser! W końcu dotarliśmy do tamy – ja z obolałym tyłkiem, Mężczyzna z Warszaw chyba z obolałymi rękoma, ale głowy nie dam, bo małomówny był przecież przez tego focha.

 

W planie był nocleg nad zalewem, ale to nie takie proste, bo zalew gdzieś w dole, a szeroka leśna droga kilkanaście metrów nad nim i zjazdów nadających się dla motocykla nie było. Trzęsło niemiłosiernie i już nie z powodu mojego tyłka, a ze współczucia dla sprzętu powiedziałam – Dalej sam, ja idę piechotą. Pojechał, bo gdzieś tam, miał być kemping. Idę sobie, idę, mijają mnie auta, Az jedno z nich się zatrzymało – jakiś pickup. W szoferce facet za kierownicą i dziewczyna z dzieckiem obok. Coś do mnie mówią w tym niezrozumiałym rumuńskim, ja się głupio uśmiecham, ale dziewczyna coś piuknęła po angielsku. Znała go niewiele lepiej niż ja, ale się dogadałyśmy. Wyjaśniłam, że idę, bo droga dziurawa, a facet motocyklem podąża do kempingu. Zaproponowali, że podwiozą. Popatrzyłam na stertę desek na kipie, ale co tam, już się chciałam tam ładować. Okazało się, że za nimi jechali jacyś znajomi, oddali dzieciaka do tamtego auta, a ja przytuliłam się do ładnej Rumunki w szoferce pickupa. Nie ujechaliśmy daleko, bo zobaczyliśmy zaparkowanego Bandziora, Mężczyzny z Warszawy nie było. Po chwili się znalazł. On z angielskim za pan brat, to dogadał się sprawniej niż ja i nie dał mi już wsiąść do auta, bo za daleko do kempingu, benzyny ma mało, a pickup to diesel i mimo chęci tych fantastycznych ludzi nie mogli nam użyczyć paliwa. Oni pojechali tam, a my z powrotem, do tamy, do miasteczka, zatankowaliśmy, znów do tamy i na kemping, ale od drugiej strony zalewu – podobno miała być lepsza droga, nie była, ale dojechaliśmy. Był hotelik, domki i rozległa łąka z pasącymi się końmi. Mężczyzna z Warszawy poszedł załatwiać sprawy, wrócił z wieścią, że wziął domek. Zapytałam czy namiotu nie można? Upewnił się, że nie chcę domku, poszedł i wrócił z informacją, że możemy rozbić namiot.

 

Tego wieczoru też mieliśmy Cotnari, ale popijał jak z łaski. Kanapki jadł na stojąco, zapatrzony w dal.

-      Idź spać, jak się nudzisz.

-      Zaraz pójdę.

Poszedł, ja dokończyłam wino i też weszłam do namiotu. Wywiał mnie z niego nad ranem chłód metafizyczny. Bo pomimo przyjemnego popierdywania koni tuż za brezentową ścianą, ich pochrapywania i odgłosów żucia czułam się całkowicie opuszczona przez świat, ludzi i wszelkie istoty żywe. Istota obok mnie zawinęła się w szczelnie w śpiwór jak mielone w naleśnik. Zdolny jest, bo śpiwory spięte były, ale on to potrafi. Kiedy wróciłam obudził się. Miałam ochotę rozpiąć śpiwory bez słowa, powstrzymałam się jednak. Zrobiłam jeszcze więcej – odezwałam się i zaproponowałam żeby wziął sobie swój śpiwór na wyłączność. Początkowo niby nie zrozumiał, a ja nie miałam ochoty na kolejny krok ku i nie zamierzałam wyjaśniać. Zrozumiał. Zrezygnował z naleśnika, nawet przytulił, a godzinę później nawet zapytał niewinnie – Co się dzieje?

 

Dowiedziałam się, że to niby ja postawiłam barykadę, której on nie chciał burzyć! Szczęśliwie jakoś się rozsypała, nie powiem żebym wyszła z tego bez szwanku, ale kto by tam zważał na zadrapania, już dawno nie zważam na własne.

…cdn…

 

W ubiegłym tygodniu zapytał czy pomogę mu kupić garnitur – ten, który ma w szafie uznał za nieodpowiedni (rok temu nawet nie wspomniał, że go ma). Przyjechał, pomogłam. W niespełna trzy godziny oblecieliśmy około dziesięciu sklepów i wróciliśmy do domu z garniturem, koszulą, krawatem i paskiem do spodni. Dobrze się z nim robi zakupy – wie czego nie chce, a to co akceptuje przymierza i zadaje się na mój osąd. Kiedy mówię – nie – zdejmuje i idziemy dalej. Za kilka dni będzie miał jeszcze spinki do mankietów, które idę jutro zamówić do mojej koleżanki biżuterniczki. Będą z ametystem, miałam w domu dwa takie w sam raz.

 

Dobrze mu w tym galowym stroju. Na weselu brata będzie atrakcyjnym kąskiem dla panienek i mężatek. A mogłam powiedzieć – Bierz! – kiedy pokazał mi stalowy błyszczący garniak, sztywny jak z papieru. Wyglądałby w nim komicznie. Tylko po co? Jego ujmujący uśmiech i tak odwróci uwagę od tandetnego stroju, to lepiej niech ma coś dorównującego jego miłemu usposobieniu…

 

Nasuwa mmi się analogia… Nie, nie! To gruba przesada i nadużycie, porównywać te zakupy z tamtą historią! Ale czuję się ździebko, odrobinę, troszeńkę podobnie. Ja zrobię prawie wszystko dla mężczyzny, którego darzę najwyższą atencją i daje mi to radość. Sam zresztą zagubiłby się w tych wieszakach.

I co on by zrobił beze mnie ;)

20 lipca 2009   Dodaj komentarz
aas  

Foch na 7C

 

Nie pamiętam dokładnej trasy. Prosiłam Mężczyznę z Warszawy by mi ją wyznaczył na mapie, ale się jak dotąd nie złożyło. Kiedy już mi ją narysuję może pokażę.

 

Następnym celem była trasa transfogarska, o niej też narozpisywali się w necie, ale „na własne oczy” dopiero robi wrażenie! Zepsuło mi je wspomnienie… ale po kolei.

 

By dotrzeć do tej osławionej 7C mieliśmy do przejechania sporo kilometrów, a zważywszy, że jechaliśmy wolno, żółtymi drogami, krętymi i dziurawymi jak szlak, do tego deszcz nas nie oszczędzał i nie było po drodze dogodnego miejsca na biwak, to następny nocleg był w pensjonacie. Nieprawdą jest jakoby pensjonaty rumuńskie były drogie i brudne – jak to piszą w necie. Był w przystępnej cenie i wychuchany. Przestronny pokój, duża łazienka, ręczniki, mydło, te sprawy. I łóżko wygodne.

 

-      Ale jutro już jedziemy dalej, nawet jak będzie padało!

-      No, dobra. A czy ja kiedyś marudziłam, że pada?

 

Czy zaczął się przed wyjazdem, czy zaraz po? Nie pamiętam, ale w pewnej chwili lunęło już solidnie więc zatrzymaliśmy się w jakimś miasteczku pod wiatą. Dość długo czekaliśmy aż zelżeje. Do szlabanu zainstalowanego przy wjeździe na zasadniczą część drogi transfogarskiej  dotarliśmy późnym popołudniem. Upewniliśmy, że jest już otwarta i wróciliśmy na dół poszukać noclegu nad rzeką. Urokliwe miejsce, zaciszne, mimo że tuż przy drodze. Gęsta krótka trawa, drzewa, krzaki, lekko pofałdowany teren. Czysto – kolejne dementi – nie wszędzie w Rumunii jest syf.

 

Mieliśmy lokalne piwo i wino, oczywiście Murfatlar (a może Cotnari? Myli mi się które kiedy piliśmy, ale to bez znaczenia). Rozpalił ognisko, rzeka przyjemnie pluskała, a my pogadywaliśmy spokojnie. Zaczęłam wypytywać o przygotowania do wesela (jego brat się żeni lada chwila).

 

Leżał z głową na moich nogach i odpowiadał zdawkowo, że nie wiadomo. Nie wiadomo czy będzie tort, nie wiadomo czy przyjezdnym muszą zapewnić nocleg, nie wiadomo czy będą poprawiny.

 

-      Jeszcze nic nie wiadomo. Wiadomo tylko że idę sam. – Uniósł głowę, spojrzał na mnie tymi swoimi oczami w kolorze Warki Strong, a ja nie uśmiechnęłam się do niego, może trochę smutno.

-      Trzeba mi było wcześniej o tym powiedzieć.

Pokiwał głową – No bo wiesz…

-      Byłaby stypa, nie wesele?

-      Na stypie jest spokojnie, a tu byłby płacz i krzyki.

Po chwili ciszy powiedziałam, że szkoda, że tak jest.

-      Nic na to nie poradzę – odpowiedział, ten jedyny, który właśnie by mógł.

 

Nie dał mi szansy zaistnieć, choćby tak ulotnie bym mogła sama podziękować jego bratu i odmówić, bo „mnie boli noga po złamaniu”. Obco było tej nocy, sądziłam, że bardzo obco, ale następna była jeszcze bardziej obca. Zabrakło mi pocieszenia, które należało mi się jak psu zupa. Psom więcej się należy widocznie.

 

Następnego dnia było słonecznie. Tylko na niebie, nad nami zawisły chmury gęste jak kisiel. I to nie ja miałam focha. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w górę na 7C. Chwilę przed nami przejechała duża grupa kolarzy i długi sznur samochodów i motocykli „kolarskiej infrastruktury”. Kilka kilometrów za tym szlabanem, który przez ponad połowę roku zabrania wjazdy na trasę utknęliśmy w korku, a dokładnie na jego końcu. Obok nas zatrzymało się dwóch motocyklistów – Polacy. Pewnie nie mieli pojęcia, że robili za katalizatory. Śmieszni kolesie – jeden wysoki, o grzecznym wyglądzie, w teksach, na solidnym turystyku, Kawasami gtr 1000. Drugi prawdziwy zły motocyklista – skóry, długie włosy związane w kitkę, na kurtkę założona dżinsowa kamizelka z przypiętymi na lewej piersi znaczkami ze zlotów w ilości, której pozazdrościć by mógł nie jeden ruski generał. Jechał starą Hondą 550 z lat 80-tych, którą odpalał z kopa. Mężczyzna z Warszawy chował focha do kieszeni kiedy z nimi gadaliśmy, a gadaliśmy co jakiś czas, bo nie sposób było nie zatrzymać się na skraju przepaści i nie pogapić się na coś, co mam teraz na zdjęciach, ale one są jak podróba w porównaniu z prawdziwym Chanel No 5. Zatrzymywaliśmy się też, by się ubrać, bo temperatura spadła gwałtownie, para leciała z ust, a na zboczach leżało jeszcze sporo śniegu. Niestety przed dojechaniem do przełęczy rozdzieliliśmy się, oni zostali w tyle, czy my? W każdym razie nie było pretekstu do zatrzymania się i Mężczyzna z Warszawy przemknął przez najwyższy punkt – ponad dwa tysiące metrów - a ja nie miałam dość śmiałości i nie powiedziałam – stańmy tu na chwilę.

 

Skończę na dziś, bo dzień był długi i choć cytrynówka dobrze przegryziona, bo ostała się z moich majowy imienin, to jednak sączę ja już kilka godzin ;)

19 lipca 2009   Dodaj komentarz
aas  

Kto pije dużo wódki, podzieli mój los.

 

Następny dzień upłynął nam na snuciu się żółtymi drogami wijącymi się w niewysokich górach.  Jechaliśmy na północ do wsi Sapanta leżącej przy granicy z Ukrainą. To jedno z dwóch miejsc, które na pewno chciałam zobaczyć w Rumunii – śmieszny cmentarz. Można se o nim w necie poczytać, to nie będę się powtarzać. Jeden z nagrobków wyjątkowo przypadł mi do gustu, bo przedstawia gościa z petem w zębach i flaszką w ręce, a przy nogach siedzi mu czarny kot – jak ulał dla mnie. Tylko nie mam pojęcia jakie epitafium wysmarował artysta, gdyż rumuński obcym językiem jest dla mnie, jak wiele z suahili na czele. W necie znalazłam przetłumaczonych kilka, np. takie „Kto pije dużo wódki, podzieli mój los. Lubiłem wódkę i z butelką w ręce odszedłem w śmierć.

 

Potem było bez atrakcji turystycznych, Mężczyzna z Warszawy zajęty był omijaniem dziur w jezdni, a ja rozglądałam się po okolicy.

Z moich, nielicznych w sumie, podróży wynika, że jeszcze na Ukrainie i w Rumunii właśnie można zobaczyć prawdziwą wieś, brudną i śmierdzącą naturalnym nawozem i odchodami zwierząt wałęsających się swobodnie po pastwiskach i drogach, z ludźmi ubranymi bez śladu jakichkolwiek trendów, acz malowniczymi. Chałupy stare o ciekawej architekturze, wszystkie kryte dachówką. W centrum każdego najmniejszego nawet miasteczka obowiązkowo kilka bloków. Podobno Czauczesku uszczęśliwiał ich nimi na siłę, wysiedlając z wiejskich chałup. I jak uszczęśliwił te dziesiątki lat temu, tak w nich zamieszkali i nikomu nie przychodzi do głowy ani remont ani rozbiórka, więc wyglądają jakby same chciały się zaraz rozpaść. W Rumunii jednak jest więcej furmanek, na Ukrainie mało ich widziałam, a tu nawet w dużych miastach pomykały ulicami.

 

Krajobrazy kojące – pagórkowate, górzyste i mocno zielone. Nocleg był na wzgórzu nad drogą. Wjeżdżając pod górę, wąską i kamienistą ścieżką zaliczyliśmy pierwszy i jedyny upadek w tej wyprawie – strat nie było. Rozbiliśmy się niedaleko dwóch wysokich anten telefonii komórkowej i kiedy kładliśmy się spać zaczęło grzmieć.

 

- Jak będzie burza, to trzeba się będzie stąd zbierać, za blisko tych anten – nastraszył mnie.

W nocy burza z piorunami, błyskawicami i deszczem zadomowiła się nad naszym pagórkiem. Obudziliśmy się, Mężczyzna z Warszawy usiadł, ja nie. Normalnie siłą by musiał mnie wyciągać z namioty, gdyby faktycznie przyszło mu do głowy przenoszenie namiotu. Nie przyszło.

 

Teraz też grzmi. Pije nie wódkę, ale piję. Anten żadnych blisko nie ma, a chętnie bym się gdzieś przeniosła. Gdzieś bliżej…

03 lipca 2009   Komentarze (3)
aas  

Zakłócenia we wspomnieniach.

 

Wracam dziś z fabryki (bynajmniej nie tanga, Maryniu ;)), a przed domem sąsiad robi włosy jakiejś pannie. Na ganku siedzi laska sąsiada. Jest jeszcze gość, co przyszedł z panną od dredów, legwan i kot.

Część, cześć i idę dalej, a sąsiad do mnie tymi słowy:

 

- Zaczekaj, zaczekaj! Daj mi klucze, bo chcę wziąć grilla. (chciał klucz od komórki, bo tam jest grill, który kiedyś przywiózł Majki i se grilowaliśmy kiełbasy).

 

- Słucham!? Nie dam ci kluczy!

 

- A przepraszam, pożycz.

 

Wszystko żartem, niby. Powiedziałam, że kluczy nie pożyczę, mogę co najwyżej mu grilla pożyczyć. Otworzyłam komórkę, wziął grilla - Krzesła też biorę - i łapie moje dwa ogrodowe.

 

- O krzesłach nie było mowy!

 

Postawił je, bo zwątpił czy aby na pewno żartuję. Moje "No weź, weź" tak go zachęciło, że drapnął jeszcze worek z węglem, bo "to już resztka, to wykończę". Zawrzałam,  spojrzałam groźnie, ale pozwoliłam!

Poszłam na górę. Koty oczywiście wyjść nie chciały, bo za duży harmider na dole. Odpaliłam gg i poskarżyłam się Mężczyźnie z Warszawy, który poprzedniego dnia mówił, że fajny mam ten ganek.

 

"nie taki fajny ten mój ganek, bo właśnie jest okupowany i nie mogę z niego skorzystać"

 

Okna sąsiad rozwarł na setkę, by muzyczka im łatwiej w uszy się wdzierała. Wdzierała się również i w moje - TECHNO!! Wbijała mi się coraz głębiej w głowę. Po godzinie, wzorem Azora, schowałam się w łazience, to jego sposób na burzę, której się boi. Mnie to niewiele pomogło, ale wylazłam dopiero, jak przycichło - skończyła im się jakaś porcja tego łupania i nikomu widać nie chciało się iść do mieszkania zapodać następną.

 

Usiadłam przy biurku, włączyłam radio i prawie równocześnie z jakimś nieznośnym utworem z "open er festiwal" walnęło i z dołu, bo komuś się jednak zachciało. Znów to samo, tylko głośniej. Znów łazienka, pomogła jeszcze mniej, bo łomot utorował sobie szeroką aleję do wnętrza moich uszu i całej głowy wcześniejszą uporczywością. Wyszłam i zamknęłam okno. Sąsiad chyba to zauważył, bo za chwilę zadzwonił domofon - Harley, już możesz otworzyć okno, zaraz przyciszam, to ostatni kawałek. Podziękowałam.

 

Po kilku minutach ucichło wszystko, rozmowy też. Jakby wszystkich wymiotło. Odczekałam jeszcze trochę i zaryzykowałam wyjście na ten ganek, co to niby można mi go zazdrościć.

Koty nieśmiało za mną.

 

Klientki z fatygantem nie było, laska sąsiada też się ulotniła, a sąsiad zwierzęta zabrał do domu i sam też tam był, bo okna nadal otwarte. Usiadłam na jednym z MOICH krzeseł i pociągając pifko spaliłam fajorka.

 

Grilla dziś już nie będzie, bo jak tak siedziałam, to usłyszałam, że sąsiad tłucze garami w kuchni, a po chwili poczułam mdlący zapach - mieszanina curry ze smrodem kadzidełek i czymś, co przypomina woń, a raczej odór ogrodu zoologicznego. Znaczy robił sobie żarcie. (ten odór nie z patelni tylko z mieszkania, bo zwierząt dziwnej maści sporo, a do czyścioszków sąsiad nie należy, tylko włosy sobie godzinę żeluje przed wyjściem i podobno używa fluidu do twarzy „bo ładniej wygląda”).

 

Potem nawet zamieniliśmy kilka zdań o Sikaczu (jednym z dwóch jego kotów) i jak się schował (znaczy zabrał łeb z okna) poszłam se do siebie na górę.

 

Zaraz zejdę zapytać Azora czy wraca na noc do domu i schowam do komórki krzesła i grill.

Może udało mi się temu z dołu obrzydzić kiełbaski przyprawione dymkiem z węgla drzewnego...? Oj, oby! ;)

Jakiś lepki gość, ale dobrze. Jak mawiają - nic nie jest bez przyczyny, czy może raczej bez potrzeby. W każdym razie Bozia wie co robi, jak mi takiego typa stawia na drodze, znaczy w jakimś celu. I ja ten cel odkryłam! Re-we-la-cyj-na jest to szkoła asertywności!

Tylko, kurna, nauka w niej jest ciężka, jak szlak, gorsza niż całki albo historia starożytna, czy nawet chemia... Uch.

 

Chyba dziwaczeję :/

02 lipca 2009   Komentarze (1)
aas  

Tokaj

 

Wyjechaliśmy w poniedziałek około 14-tej. Tylko dwie godziny opóźnienia w stosunku do planów – nie licząc dwóch dni, bo Mężczyzna z Warszawy jakoś w piątek nie dotarł do mnie tylko w sobotę w nocy, a w niedzielę jeszcze szykował sprzęt do drogi – wymiana klocków hamulcowych i oleju. Ale nie mogę narzekać, mógł się dłużej ociągać, bo przecież czasu tak dużo…

Pod wieczór byliśmy już blisko granicy. Szukanie miejsca na nocleg w krzaczorach trwało do zmroku i nie powiodło się. Każdy poziomy kawałek terenu był już od lat zajęty przez jakąś chałupę. Wróciliśmy na dół do miasteczka i trafiliśmy na kemping. Prywatny, nieduży i pusty trawnik  doskonale zaaranżowany na przytulne miejsce biwakowe. Prysznic jeszcze nie czynny, bo silikon dopiero co wciśnięty w szpary, ale kibel i umywalka już gotowe do użytku. Wyspaliśmy się za 18 zeta i następnego dnia usatysfakcjonowani (znaczy ja usatysfakcjonowana ;), bo najbezpieczniej mówić za siebie) opuściliśmy nasz piękny kraj.

 

Po słowackiej stronie przywitał nas mundurowy z suszarką i z początkowych 50 euro za całość transakcji spuścił do jednego euro za kilometr powyżej dopuszczalnych 50/h, czyli zainkasował 17 eurasów za 67 na godzinę. Szczęśliwie był to jedyny mandat w całej wyprawie.

 

Potem były Węgry. W Tokaju kupiliśmy tokaj, który wypiliśmy już w Rumunii, we wtorek wieczorem. Nocleg na granicy między wyschniętym na wiór zaoranym polem, a lasem, pod rozłożystym drzewem, dającym rano cień, pozwalający nacieszyć się sobą nawzajem przed dalszą drogą.

 

Ten Michael Jackson.. Kurde, szkoda. Choć może on właśnie teraz nareszcie ma święty spokój.

01 lipca 2009   Komentarze (1)
aas  
Harley | Blogi