Tokaj
Wyjechaliśmy w poniedziałek około 14-tej. Tylko dwie godziny opóźnienia w stosunku do planów – nie licząc dwóch dni, bo Mężczyzna z Warszawy jakoś w piątek nie dotarł do mnie tylko w sobotę w nocy, a w niedzielę jeszcze szykował sprzęt do drogi – wymiana klocków hamulcowych i oleju. Ale nie mogę narzekać, mógł się dłużej ociągać, bo przecież czasu tak dużo…
Pod wieczór byliśmy już blisko granicy. Szukanie miejsca na nocleg w krzaczorach trwało do zmroku i nie powiodło się. Każdy poziomy kawałek terenu był już od lat zajęty przez jakąś chałupę. Wróciliśmy na dół do miasteczka i trafiliśmy na kemping. Prywatny, nieduży i pusty trawnik doskonale zaaranżowany na przytulne miejsce biwakowe. Prysznic jeszcze nie czynny, bo silikon dopiero co wciśnięty w szpary, ale kibel i umywalka już gotowe do użytku. Wyspaliśmy się za 18 zeta i następnego dnia usatysfakcjonowani (znaczy ja usatysfakcjonowana ;), bo najbezpieczniej mówić za siebie) opuściliśmy nasz piękny kraj.
Po słowackiej stronie przywitał nas mundurowy z suszarką i z początkowych 50 euro za całość transakcji spuścił do jednego euro za kilometr powyżej dopuszczalnych 50/h, czyli zainkasował 17 eurasów za 67 na godzinę. Szczęśliwie był to jedyny mandat w całej wyprawie.
Potem były Węgry. W Tokaju kupiliśmy tokaj, który wypiliśmy już w Rumunii, we wtorek wieczorem. Nocleg na granicy między wyschniętym na wiór zaoranym polem, a lasem, pod rozłożystym drzewem, dającym rano cień, pozwalający nacieszyć się sobą nawzajem przed dalszą drogą.
Ten Michael Jackson.. Kurde, szkoda. Choć może on właśnie teraz nareszcie ma święty spokój.
a psy to dingo
Dodaj komentarz