Foch na 7C
Nie pamiętam dokładnej trasy. Prosiłam Mężczyznę z Warszawy by mi ją wyznaczył na mapie, ale się jak dotąd nie złożyło. Kiedy już mi ją narysuję może pokażę.
Następnym celem była trasa transfogarska, o niej też narozpisywali się w necie, ale „na własne oczy” dopiero robi wrażenie! Zepsuło mi je wspomnienie… ale po kolei.
By dotrzeć do tej osławionej 7C mieliśmy do przejechania sporo kilometrów, a zważywszy, że jechaliśmy wolno, żółtymi drogami, krętymi i dziurawymi jak szlak, do tego deszcz nas nie oszczędzał i nie było po drodze dogodnego miejsca na biwak, to następny nocleg był w pensjonacie. Nieprawdą jest jakoby pensjonaty rumuńskie były drogie i brudne – jak to piszą w necie. Był w przystępnej cenie i wychuchany. Przestronny pokój, duża łazienka, ręczniki, mydło, te sprawy. I łóżko wygodne.
- Ale jutro już jedziemy dalej, nawet jak będzie padało!
- No, dobra. A czy ja kiedyś marudziłam, że pada?
Czy zaczął się przed wyjazdem, czy zaraz po? Nie pamiętam, ale w pewnej chwili lunęło już solidnie więc zatrzymaliśmy się w jakimś miasteczku pod wiatą. Dość długo czekaliśmy aż zelżeje. Do szlabanu zainstalowanego przy wjeździe na zasadniczą część drogi transfogarskiej dotarliśmy późnym popołudniem. Upewniliśmy, że jest już otwarta i wróciliśmy na dół poszukać noclegu nad rzeką. Urokliwe miejsce, zaciszne, mimo że tuż przy drodze. Gęsta krótka trawa, drzewa, krzaki, lekko pofałdowany teren. Czysto – kolejne dementi – nie wszędzie w Rumunii jest syf.
Mieliśmy lokalne piwo i wino, oczywiście Murfatlar (a może Cotnari? Myli mi się które kiedy piliśmy, ale to bez znaczenia). Rozpalił ognisko, rzeka przyjemnie pluskała, a my pogadywaliśmy spokojnie. Zaczęłam wypytywać o przygotowania do wesela (jego brat się żeni lada chwila).
Leżał z głową na moich nogach i odpowiadał zdawkowo, że nie wiadomo. Nie wiadomo czy będzie tort, nie wiadomo czy przyjezdnym muszą zapewnić nocleg, nie wiadomo czy będą poprawiny.
- Jeszcze nic nie wiadomo. Wiadomo tylko że idę sam. – Uniósł głowę, spojrzał na mnie tymi swoimi oczami w kolorze Warki Strong, a ja nie uśmiechnęłam się do niego, może trochę smutno.
- Trzeba mi było wcześniej o tym powiedzieć.
Pokiwał głową – No bo wiesz…
- Byłaby stypa, nie wesele?
- Na stypie jest spokojnie, a tu byłby płacz i krzyki.
Po chwili ciszy powiedziałam, że szkoda, że tak jest.
- Nic na to nie poradzę – odpowiedział, ten jedyny, który właśnie by mógł.
Nie dał mi szansy zaistnieć, choćby tak ulotnie bym mogła sama podziękować jego bratu i odmówić, bo „mnie boli noga po złamaniu”. Obco było tej nocy, sądziłam, że bardzo obco, ale następna była jeszcze bardziej obca. Zabrakło mi pocieszenia, które należało mi się jak psu zupa. Psom więcej się należy widocznie.
Następnego dnia było słonecznie. Tylko na niebie, nad nami zawisły chmury gęste jak kisiel. I to nie ja miałam focha. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w górę na 7C. Chwilę przed nami przejechała duża grupa kolarzy i długi sznur samochodów i motocykli „kolarskiej infrastruktury”. Kilka kilometrów za tym szlabanem, który przez ponad połowę roku zabrania wjazdy na trasę utknęliśmy w korku, a dokładnie na jego końcu. Obok nas zatrzymało się dwóch motocyklistów – Polacy. Pewnie nie mieli pojęcia, że robili za katalizatory. Śmieszni kolesie – jeden wysoki, o grzecznym wyglądzie, w teksach, na solidnym turystyku, Kawasami gtr 1000. Drugi prawdziwy zły motocyklista – skóry, długie włosy związane w kitkę, na kurtkę założona dżinsowa kamizelka z przypiętymi na lewej piersi znaczkami ze zlotów w ilości, której pozazdrościć by mógł nie jeden ruski generał. Jechał starą Hondą 550 z lat 80-tych, którą odpalał z kopa. Mężczyzna z Warszawy chował focha do kieszeni kiedy z nimi gadaliśmy, a gadaliśmy co jakiś czas, bo nie sposób było nie zatrzymać się na skraju przepaści i nie pogapić się na coś, co mam teraz na zdjęciach, ale one są jak podróba w porównaniu z prawdziwym Chanel No 5. Zatrzymywaliśmy się też, by się ubrać, bo temperatura spadła gwałtownie, para leciała z ust, a na zboczach leżało jeszcze sporo śniegu. Niestety przed dojechaniem do przełęczy rozdzieliliśmy się, oni zostali w tyle, czy my? W każdym razie nie było pretekstu do zatrzymania się i Mężczyzna z Warszawy przemknął przez najwyższy punkt – ponad dwa tysiące metrów - a ja nie miałam dość śmiałości i nie powiedziałam – stańmy tu na chwilę.
Skończę na dziś, bo dzień był długi i choć cytrynówka dobrze przegryziona, bo ostała się z moich majowy imienin, to jednak sączę ja już kilka godzin ;)
Dodaj komentarz