• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Harley

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
30 31 01 02 03 04 05
06 07 08 09 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 29 30 01 02 03

Strony

  • Strona główna

Archiwum

  • Maj 2014
  • Wrzesień 2013
  • Sierpień 2013
  • Lipiec 2013
  • Luty 2012
  • Styczeń 2012
  • Grudzień 2011
  • Październik 2011
  • Wrzesień 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Maj 2011
  • Kwiecień 2011
  • Luty 2011
  • Styczeń 2011
  • Grudzień 2010
  • Listopad 2010
  • Październik 2010
  • Wrzesień 2010
  • Sierpień 2010
  • Lipiec 2010
  • Czerwiec 2010
  • Marzec 2010
  • Luty 2010
  • Styczeń 2010
  • Grudzień 2009
  • Listopad 2009
  • Październik 2009
  • Wrzesień 2009
  • Sierpień 2009
  • Lipiec 2009
  • Czerwiec 2009
  • Maj 2009
  • Kwiecień 2009
  • Marzec 2009
  • Luty 2009
  • Styczeń 2009
  • Grudzień 2008
  • Listopad 2008
  • Październik 2008
  • Wrzesień 2008
  • Sierpień 2008
  • Lipiec 2008
  • Czerwiec 2008

Archiwum wrzesień 2010


Dziurawy ten mój dom

Na pewnym strychu były żarówki. Całe pudełko żarówek z lustrem. Już dawno miały byś na moim strychu, aż w końcu... Ale stało się to dopiero wieczorem.

 

Sobota była ciepła i słoneczna, w sam raz na różne rzeczy. I tak Bazyl postanowił wywoskować swoje auto, łącząc przyjemne z wietrzeniem dziecięcia. Woskowanie z wietrzeniem bezkonfliktowo mógł zrealizować u mnie przed domem. Przyjechał z rodzinką, a my ciepłą i słoneczną sobotę uznaliśmy za doskonałą na wycieczkę - wsiedliśmy na motocykl i pojechaliśmy do Arkadii (Nieborów był tydzień wcześniej). Wróciliśmy pod wieczór. Mężczyzna z Warszawy zrobił kebab.

Byliśmy już po lodach i miałam pozmywać po kolacji, kiedy przyszedł kolega Juniora. Ze wspomnianymi na wstępie żarówkami.

 

Postawił pudło w przedpokoju i cofnął się do korytarza. Wydawało mi się, że nachylił się po coś jeszcze, ale nie, zamykał drzwi. Trochę mnie to zdziwiło, ale skoro wszedł, zapytałam – Kawka, herbatka?

- Kawka.

 

Zdziwiłam się bardziej, ale poszłam do kuchni. Niedługo potem obserwowałam, jak Heru wpada w dziurę czasową. Coraz głębiej i głębiej. Zaczęłam podejrzewać tę dziurę o brak dna, kiedy wyszedł z Mężczyzną z Warszawy do sklepu po cytrynówkę. Zadzwoniłam do Juniora.

 

- Słuchaj, czy Heru kiedyś wyjdzie?

- Kiedyś wyjdzie – pocieszył mnie Junior.

 

O pierwszej trzydzieści zaczął już wychodzić i wychodził dwie godziny. Przed czwartą byliśmy już sami i mogliśmy położyć się spać. To fakty, a wrażenia? Gdybym nie była przymulona nadmiarem tlenu i spragniona ciepła rąk Mężczyzny z Warszawy też bym się kołysała w dziurze pomiędzy czasem i nocą. Lubię znajomych Juniora, zawłaszcza, jak mówią tym swoim niezrozumiałym dla mnie językiem - o alikwotach, gatunkach muzycznych, których nazw nie zapamiętałam, o permanentnym oddechu, o fortepianie w stroju równomiernie temperowanym i takim, co miał czarne klawisze dzielone na pół.

Oni zawsze z youtuba wygrzebują ciekawe, piękne dźwięki, doskonałych instrumentalistów i opowiadają o muzyce bez zadęcia, a jednak w głosie i oczach mają religię jakąś.

Heru też pokazał kilka swoich ulubionych kawałków. Był Mate Bekacac grający na klarnecie koncert skrzypcowy, co niezwykłe jest podobno ze względu na specyfikę strojenia oby tych instrumentów. Nie wiem, może. Nie znam się, ale jak zamknęłam oczy, to faktycznie słyszałam skrzypce.

Potem był gitarzysta basowy, flecista Nathan "Flutebox" Lee i Bernard Ładysz też był z racji koligacji rodzinnych z Herem. Dużo mówił o Mozarcie, a na koniec zadał podchwytliwe pytanie. 

 

- Czy Requiem Mozarta kończy się smutno, czy wesoło? No? W dur, czy w mol? – nie wiedzieliśmy, więc sam dopowiedział -  Ani tak, ani tak. Tam nie ma tercji!

 

Potem jeszcze długo wyjaśniał, śpiewał różne dźwięki, mówił, którego tam brakuje do określenia tonacji i podsumował – Śmierć nie jest ani dobra, ani zła. To chciał powiedzieć Mozart, pisząc Requiem dla siebie.

 

Pokiwał głową lekko przechyloną na jedną stronę z miną mówiącą mniej więcej – Tak, tak moje dzieci, tak też można zinterpretować geniusza.

 

Jak interpretować geniusza – kompozytora instrumentalistę – układającego mnie czasami do snu? Nie podejmuję się. Chłonę tę muzykę, wyczarowywaną z wymyślonych przez niego nut, zagraną palcami na mojej skórze, spojrzeniem na membranie moich źrenic, oddechem szumiącym w moich włosach. Komponuje, gra, dyryguje, a ja słucham, drżę, chłonę i nie śmiem interpretować.

Na oklaski nie starcza już sił ;)

 

 

29 września 2010   Komentarze (2)
aas  

BMW

Mężczyzna z Warszawy sprzedaje motocykl i kupuje auto. Że niby na zimę. To auto ma być na zimę. Ale czy wiosną kupi nowy sprzęt, czy dopiero latem? Czy kupi...? Jakoś smutno jawią mi się wakacje w limuzynie.

Jemu zamarzyło się wygodne podróżowanie, a ja spoglądam na kaloryfery i zastanawiam się, czy na następną zimę nie odblokować ich, a piecem się jedynie wspomagać – ciepłotą i nastrojem. W takich chwilach czuję upływ czasu. Widzę go też w podkrążonych, zmęczonych oczach. I w paru innych miejscach też ;).

Zapominam o nim – o czasie, przestrzeni i o pierwszym wymiarze – zapominam o zmęczeniu i bezlitośnie ciętej perspektywie i trwam wraz z chwilą, która powinna być rzeczownikiem rodzaju męskiego, chwilą piękną. Wychwalam ją cicho, nawet nie szeptem, by nie usłyszał mnie czasem, bo kto wie czy czego kiedy nie podpisałam tylko pamięć zawodna i cyrografu nie pamięta. Jeszcze ciszej, ciszą od szeptu jeszcze dalszą wypowiadam też inne słowa najmilsze. Nie powiem ich głośno.

Nie powiem ich tu nawet. One zresztą wiedzą, gdzie są bezpieczne, nie budzą lęku, nie zasmucają. Te słowa są moje, dla niego, ale dla mnie tylko.

 

Może ma kto beemkę 328, niedrogo w dobrym stanie? ;)

 

22 września 2010   Komentarze (1)
aas  

.

Dosyć lansu.

A w sobotę jakby czas się cofnął. Byliśmy pograć w ping ponga, w sali przykościelnej, gdzie siostrzyczka Weronika trajlowała z trzema gimnazjalistkami, a z głośników leciały Czerwone Gitary z Klenczonem.

Nierealne.

15 września 2010   Dodaj komentarz
aas  

Wracamy do domu.

(niezły czas mam w poprzedniej notce, jakbym się wyzerowała)

Od pewnego czasu usiłuję postawić dom siłami wyobraźni. Jestem zbyt przyzwyczajona do skośnych dachów, bombardowana projektami typowymi – czerwona dachówka i szczyty Tatr z trzema kominami– albo posiadłościami w stylu „polski dworek”, żeby zbudować coś innego, a tymi skosami nijak nie da się nakryć bryły, stworzonej przez układ pomieszczeń, jaki sobie ułożyłam. No, bo jakże to? Dom z płaskim dachem...?

 

Kilka dni temu usłyszałam w radiu hasło „płaski dach”. Nie pomnę szerszego kontekstu, ale architekci chyba też są znudzeni dachówką, gontem i strzechą. Ciekawa sprawa, co willowa dzielnica w Tallinie jest w przewadze zabudowana płaskimi dachami. Zacofani są, czy awangarda? Obstawiam to drugie zważywszy na nowoczesne kształty okien, ciekawe elewacje i stan tych domów – są dość nowe. Fotek nie ma, bo na sprzęcie jeszcze nie robię, ale może nabiorę kiedyś wprawy.

 

W drodze północnym wybrzeżem na wschód złapała nas burza. Przeczekaliśmy ją pod daszkiem przystanku autobusowego. Przestało w końcu padać, ale zrobiło się zarazem zupełnie ciemno co utrudniło szukanie miejscówki na noc. Znalazł oczywiście – nad wodą i z ułożonym z kamieni paleniskiem – ale słaba była. Wschodnia granica dała się wyczuć, bo w lesie leżały śmieci. Nieopodal były jakieś opuszczone zrujnowane budynki poradzieckie, co przypominało trochę ukraińskie klimaty.

Rano pojechaliśmy do Narwy. Uwieczniliśmy rozległą średniowieczną twierdzę leżącą częściowo po estońskiej częściowo po radzieckiej stronie i dalej w drogę nad jezioro Pskowskie.

 

To jezioro, to były pierwsze morskie pejzaże, pierwsze fale na wodzie. Bałtyk w każdym miejscu, gdzie go widzieliśmy był gładki niczym Brożane w bezwietrzy dzień.

Co my tam mamy na zdjęciach... Kolacja. Ale zanim ją zjedliśmy musieliśmy znaleźć miejsce na nocleg. Ta liczba mnoga jest grubym nadużyciem. Mężczyzna z Warszawy wjechał w las i trafił na szeroką leśną drogę. Po lewej wśród drzew co kilkadziesiąt metrów stał kompakt stołowy – zadaszony stół z ławami – i oczywiście piec. Na początku tej drogi była studnia, takie ot udogodnienie dla wędrowców... Zadziwiający kraj.

Zakupy robiliśmy razem, to wiedziałam co będę robiła na kolację. Nadziałam co trzeba, a Mężczyzna z Warszawy doprawił i upiekł z pietyzmem. Co upiekł? No? Brawo! Szaszłyki!

 

Zagęszczam.

Tarta – ładne miasto. Przewodniki mówią, że akademickie. Coś w tym jest, chyba wyczuwa sie inną atmosferę – młodzi na rolkach na ścieżkach rowerowych, kluby, antykwariaty. Na rynku duży namiot, a w nim jakiś gość na kanapie głosił coś, a ludzie go słuchali popijając kawę. Co i o czym głosił ten pan pojęcia nie mam, bo język mają obcy bardzo.

Cmentarze – te, które widzieliśmy były w lesie. Jak oni się przekopują przez korzenie, to jedno pytanie. Drugie można zadać lokatorom, czy aby spokojnie się tam leży? Nie mają pomników tylko minimalne kamienne tablice stojące na piaszczystych kwaterach udekorowanych donicami z kwiatami.

Powrót był „po śladach” – czyli nasza pierwsza samotna miejscówka w Estonii, ta z huśtawką, kemping na Łotwie, Brożane i do domu. Po drodze było jeszcze jedno miejsce – bezpłatne. Wprawdzie bez stołu z dachem i ławami, ale za to z kibelkami białymi jak śnieg, bez śladu kamienia w syfonie, z umywalkami i prysznicami, z bojlerem na ciepłą wodę, który można było włączyć bez wrzucania monet w żadną skarbonkę.

 

A dziś wracam sobie z fabryki wieczorową porą, powietrze wilgotne dżdżysto-mgliste, ale ciepło. Stanęłam na światłach, a tu jakiś koleś na skraju chodnika kucnął i mi fotkę cyka. I jeszcze podniósł kciuk do góry... Śmiałam się, ale potem dotarło, że próżna jestem, choletra....

 

10 września 2010   Komentarze (4)
aas  

Pomiędzy

Nie da się uniknąć bywania w łazience, a to tam głównie doznaję olśnień i wpadają mi do głowy genialne rozwiązania. Oczywiście nie z ich powodu chciałabym omijać łazienkę szerokim łukiem, raczej powinnam przesiadywać na kiblu albo pod prysznicem jak najwięcej. Niestety, w tym również przybytku mają miejsce doznania z drugiego krańca emocjonalnego, czasem zagłębiam się w sobie, a to nic dobrego nie przynosi. Wczoraj pod prysznicem – myję się i tak się zastanawiam i nie znajduję uzasadnienia, po co ja na tym świecie byłam. Tak, byłam, bo teraz trwa dogasanie, już nie powalczę za wiele.


U niego też minorowo. Chyba nawet bardziej niż mi mówi. Czuję, że nie daję już tego co kiedyś, albo raczej brać mu się nie chce. Rad by ręce wyciągnąć, ale mu się nie chce. Chętnie by coś zrobił, ale mu się nie chce. Zniechęcony, zmęczony, spragniony, tęskniący. Za czymś. Powinien zostawić mnie, bo traci czas, zostawić, poszukać ładnej młodej panny z gęstymi jasnymi włosami i białymi zębami, pokochać, zrobić co należy i posadzić wreszcie to drzewo, do którego będzie chętnie wracał. Tego mu trzeba.


Staram się nie wyżalać. Postanowiłam po raz kolejny, że nie będę na tych wakacjach, po tym jak dwa razy nie wytrzymałam. Jak się już uspokoiłam patrzyłam na niego i pytałam siebie - cóż on może? Nic nie poradzi, że jest jak jest. A wczoraj niepotrzebnie się rozkleiłam. To przez ten prysznic.  Za bardzo się rozkleiłam, bo nie wystarczyło mi rozsądku, który rozpłynął się we łzach. Zabrakło mi go i nie utrzymałam palców za zębami i wyggadałm się, że beznadzieja mi łzy z oczu wyciska. Nie zrobię tego więcej. On przecież pocieszyć mnie nie może i nie ma tym złej woli.

Nie zadziałało. Tak powiedział, kiedyś.

Jeśli nie działa, to płakać należy na osobności. W jego towarzystwie trza się uśmiechać, żeby się do końca nie rozleciało.

08 września 2010   Komentarze (1)
aas  

Północ, pólnocny wschód

Jako się rzekło, wróciliśmy na ląd i pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża na północ. Kiedy już ją osiągnęliśmy i dalsza podróż musiała przebiegać na wschód przyszła pora na kolację. Produkty były, potrzebna nam była tylko kuchnia i miejsce na sypialnię. Mężczyzna z Warszawy zostawił mnie przy sprzęcie na samym czubku cypla i poszedł się rozejrzeć. Nie wierzyłam w pozytywny wynik tego rozglądania i oczywiście się pomyliłam.

 

- Po lewej się ktoś rozbił, będziemy po prawej.

 

Jak powiedział, tak było. W krzaczorach, przy plaży. Kuchni z piecem nie będzie, westchnęłam w duchu i znów się pomyliłam. Nie był to wprawdzie żeliwny grill ani piec, ale palenisko ułożone z kamieni, osłonięte od wiatru przez niezbyt wysokie choinki. Czyli wystarczyło nadziać, doprawić i piec. Bo na kolację były oczywiście szaszłyki!

Jak ładne to było miejsce doceniliśmy rano – spokojne morze, bez najmniejszej fali i ptactwo rozgadane jak plotkarki na rynku. A było to dokładnie tutaj

 

na prawej krawędzi tego trójkąta. Ja uwieczniłam Mężczyznę z Warszawy przed namiotem a on mnie jak idę do mew. Idę tak przez kilka fotek, a na każdej kolejnej mew jest coraz mniej – płochliwe jakieś. Zdawało nam się że widzieliśmy i słyszeliśmy fokę szarą, ale wrażenie to nie zostało potwierdzone żadnym dowodem.

 

Po pięknie przyrody przyszedł czas na piękno architektury – ruszyliśmy do Tallina.

 

Z miastami w Estonii też jest inaczej niż u nas. Zaczynają się tak  znienacka. Nie ma długich przedmieść z agresywnymi szyldami reklamującymi biznes rozkręcony za płotem, albo jakiś market, do którego „już tylko 2 km”. Jedzie się szosą, po obu stronach las i nagle tablica że miasto się tu właśnie zaczyna i ono jest – domy, ulice, sklepy. Nie rozkręca się brzydko i nachalnie, wyrasta zdecydowanie i subtelnie zarazem.

Ładny jest Tallin, choć może nie powinnam się wypowiadać po zaledwie kilkugodzinnym pobycie. Bardzo nowoczesne centrum z hotelami i jakimiś innymi wieżowcami, zwarte i niezbyt rozległe oraz szeroką ulicę ze starymi sporymi willami – w niektórych są ambasady – przejechaliśmy kilkakrotnie w poszukiwaniu nie wiem czego. Chyba niczego, a zwyczajnie Mężczyzna z Warszawy łapał się w mieście ;). Połapał się w końcu i zatrzymał motocykl przy nadmorskim bulwarze.

Mają w Tallinie plażę, opalają się na niej, kąpią się w morzu i nie przeszkadza im w tym wszystkim port, widoczny jak na dłoni. Nie widziałam śladów ropy, nie waliło niczym i nie było tabliczek zakazujących kąpieli.

Na starówce, w dość dobrym miejscu, niedaleko rynku, w ładnej kamienicy jest nasza ambasada. Stare miasto jest zadbane, jak każde. Wyróżnia je może brak tłoku, ale w Estonii niegdzie go nie ma.

 

Idę spać! Nici z zakończenia

 

07 września 2010   Komentarze (1)
aas  

Flądra, to za mało

Następnego dnia w palnie mieliśmy wyspę. Wybraliśmy największą, Saremę. Czekanie w kolejce na prom dłużyło się z powodu upału, ale nie był rady, nie mieliśmy zabukowanego wcześniej biletu, więc byliśmy w puli rezerwowej. Szczęśliwie na drugi prom już się załapaliśmy. Bilet niedrogi, chyba około 20-25 złotych za dwie osoby i sprzęt.

Sarema nawet w porównaniu z wymuskaną Estonią jest perełką. Nie wiem czy oni tak regularnie koszą tę trawę, czy mają gatunek zmodyfikowany genetycznie z kodem określającym wysokość kłosków. Obstawiam to drugie, bo ludzi z kosiarką widziałam dwóch, a trawa, nawet ta przydrożna, bezpańska była przepisowej wysokości kilku centymetrów.

Właśnie! Pobocza. Teraz uświadomiłam sobie czemu tak mi się podobały. Były porośnięte zieleniną – tą króciutką trawą i jakimiś płożącymi. Słodko właziły na asfalt, tworząc sielskie widoki, jak z obrazka.

 

Na tej wyspie zafundowaliśmy sobie jedyny posiłek w knajpie. Zachęcił nas napis, że ryby tam dają. Urokliwe miejsce. Na zdjęciach wnętrze jest puste, bo wszyscy wybierali stoliki na zewnątrz. Zabrakło mi śmiałości, żeby zdjąć gościa stojącego za barem, poczekałam aż zniknie w kuchni. A fajny był, jak dla mnie fiński w każdym calu, choć w życiu na oczy Fina nie widziałam.

 

Flądra ma to do siebie, że jest rybką niedużą zwykle, nic więc dziwnego, że po ujechaniu kilku metrów Mężczyzna z Warszawy zatrzymał się przy sklepie.

 

- Co będziemy jedli na kolację? – zapytał, a ja zaniemówiłam, bo nie w głowie mmi było jedzenie po pysznym czymś – podobno ryba z kurkami w sosie. Podobno, bo smaku ryby w tym nie wyczułam. – Szaszłyki mogą być? – dopytał retorycznie i poszedł do sklepu.

 

Zanim przyszła pora na kolację zaliczyliśmy atrakcję turystyczną Saremy – krater po meteorycie. Tu mamy dwa: na jednym ja sama, na drugim my razem, bo Estończycy sympatyczni są i jeden pan sam wpadł na pomysł, że może byśmy chcieli i zaproponował, że nam ją zrobi. „Chcieli”, to za dużo powiedziane, ale ja chciałam.

 

Do spania na dziko nic nie znaleźliśmy, ale kemping był wśród drzew i na tyle rozległy, że każdy namiot miał spore terytorium na wyłączność. A do tego oczywiście swój własny grill, bo jakże by..? Więc znów nabijałam na szpikulce mięso w marynacie na przemian z cebulą, boczkiem  papryką. Tym razem to były kurze łydeczki. Przynajmniej tak wyglądały. Ale, skoro robią tam kiełbasy z łosia, to ja głowy bym nie dała.

 

Nazajutrz odfajkowaliśmy druga atrakcję Saremy – klif. Połaziliśmy nie za długo, bo w upale niefajnie łazi się w skórach i kaskiem pod pachą. „Zaliczyliśmy”, „odfajkowaliśmy” – wcale nie znaczy „nie warto”, ale to pewna nowość w zwiedzaniu z Mężczyzną z Warszawy. On by najchętniej włóczył się po bocznych drogach, z dala od wszelkich skupisk ludzkich i atrakcji turystycznych również. Chyba ograniczenie terytorialne – nieduża jest Estonia – uczyniło go uległym na propozycje.

Nie było gór, serpentyn, drogi płaskie i niezbyt wijące. A jak Estończycy przyzwyczajeni są do równego może świadczyć znak drogowy ostrzegający o nachyleniu drogi o 4%! Muszą się czuć jak w górach, wjeżdżając na naszą Suwalszczyznę z krajobrazem morenowym.

 

No dobra, w następnym odcinku wrócimy na ląd i trzeba przyspieszyć, zagęścić, odsączyć szczegóły od sedna i zakończyć sprawę ;)

05 września 2010   Dodaj komentarz
aas  

Huśtawka

Rozjechaliśmy się w przeciwne strony tuż za wyjazdem z kempingu. Trochę żalu, trochę nadziei. Sympatyczni, to żal. Nadzieja...? Zawijamy w sreberko... Ale wracajmy do zdjęć.

 

Estonia jest porządna i czysta na sposób daleki od niemieckiego. Jest skandynawska, przynajmniej tak sobie wyobrażam Skandynawię, bo na żywo jej nie widziałam. No właśnie... Warto by tam pojechać.

Trawa starannie przystrzyżona, domy głównie drewniane, ogrodzenia, jeśli są, to niskie płotki, dobre drogi, pusto, zielono, choć roślinność niezbyt wybujała. Jechaliśmy wiejskimi drogami wzdłuż wybrzeża i rozglądaliśmy się już za noclegiem. Bałtyk w tym rejonie przypomina raczej jezioro z brzegami porośniętymi wysokim sitowiem. Zatrzymywaliśmy się chyba dwa razy, żeby odpocząć chwilę i popatrzeć. Szłam wtedy w przeciwną stronę niż on, bo miałam wrażenie, że jemu jest głównie żal. Że nie jesteśmy już w czwórkę albo, że nie jest sam. Gdyby teraz mógł pewnie by zaprzeczył, ale nie miałabym pewności czy nie robi tego dla świętego spokoju.

 

Krowy też mają czyste. Stanęłam przy narożniku rozległego pastwiska ogrodzonego elektrycznym pastuchem i przyglądałam się kilku czarnym krowom kręcącym się wśród młodych drzewek. Zauważyły mnie i przestały skubać trawę. Zbliżyły się. Po chwili zaczęły schodzić się następne. Powoli lazły z rozległej łąki i skupiały się tworząc tłum krów gapiących się na mnie. Prawie wszystkie były czarne i lśniące, może tylko z osiem brązowych naliczyłam. Zrobiłam trzy zdjęcia. Zdjęcia krowich zadów, gdyż twarze musiałabym fotografować pod słońce i nic by z tego nie wyszło.

 

Następny przystanek, to już była nasza miejscówka na noc. Idealna! Leśny parking nad morzem. Z bawialnią – huśtawką zawieszoną na drzewie, kuchnią – z dużym piecem z obracanym grillem i stołowym – wielki zadaszony kompakt, czyli stół z ławami po dwóch stronach. Sypialnię ustawiliśmy sami. Na wprost zejście do morza było kamieniste, ale ze dwadzieścia metrów na prawo była piaszczysta plaża.

Szaszłyki zasmakowały Mężczyźnie z Warszawy, więc na kolację kupił zamarynowane mięso nie wiadomo z czego, bo zrozumieć ich mowy nawet w piśmie się nie da, a na obrazku nie było zwierzęcia w całości. Marynata była czerwona, a mięso śliskie. Dość obrzydliwe jednym słowem i nabijać to na szpikulce do pieczenia trwałam w postanowieniu, że jeść tego nie będę. Zjadłam. I to nawet bardziej skora byłam do jedzenia niż Mężczyzna z Warszawy, bo miał do końca wątpliwości, czy to mięso aby nie jest surowe. Takie soczyste było!

W nocy padało. Wiem, bo znów nie mogłam zasnąć niespaniem, które męczy, a nie tym dającym odpoczynek i ukojenie. Rano znów uśmiechałam się jak gdyby nigdy nic przygotowana na to, że albo wstanie albo będzie spał do granic. Ale nie... Cieszyłam się, że jesteśmy już sami...

Potem poszedł do łazienki, czyli wykąpał się w morzu.


05 września 2010   Komentarze (2)
aas  

Rozpalony sprzęt Włodzia

Od wyjazdu z kempingu na Łotwie do popołudnia następnego dnia nie wyjmowałam aparatu. A szkoda, bo Włodek nieźle się prezentował z sakwą zionącą płomieniami. Chyba się do tego przyczyniłam. Jakiś bezradny mi się wydał na stacji benzynowej przy poprawianiu sakw, bo mu opadły. Nie wiem, czy faktycznie opadły, czy tak mu wmówiliśmy, ale postanowił je podciągnąć wyżej. Nie miał czym ich związać, a ja miałam oczywiście w zapasie taśmę z klamrą. Dałam mu ją ze szczerego serca.

Podejrzewam, że ta taśma była przyczyną dramatu. Była bardzo topliwa, a to ona pierwsza zetknęła się z rozgrzanym wydechem, kiedy sakwy znów z lekka opadły.

 

Jedziemy sobie z Mężczyzną z Warszawy, aż tu wyprzedzają nas chłopaki i zjeżdżają na pobocze. Nie od razu to zauważyłam. Najpierw sporo dymu z rury, potem dym uleciał i pokazały się piękne płomienie. Dość szybko je ugasili. Włodek podrapał się po głowie i zaczął poprawiać mocowanie sakw.

 

- Może zajrzyj do niej? Sprawdź czy Ci nic nie wypadnie od spodu – zaproponowałam.

 

Posłuchał. Odczepił tlącą się jeszcze sakwę i zaczęli z niej wyjmować różne rzeczy.

 

- O, trzymać z dala od ognia, w temperaturze nie przekraczającej... Ałć! Gorące! – Majki rzucił na trawę szprej do łańcucha :)

 

- No, Włodzio! Jeszcze chwila, a dostałbyś takiego spida, że ciężko byłoby cię dogonić. Co tam jeszcze masz? – nachyliłam się nad sakwą.

 

Była to sakwa z ciuchami na zmianę. Wytrząsnął je wszystkie na trawę i pokazał okazałą dziurę, z jedna trzecia dna sakwy poszła z dymem :). Potem zaczął oglądać straty w garderobie – dwie pary spodni, dwa podkoszulki, jedna koszula. Wszystko nadpalone, podkoszulków nie było mu żal, jednych spodni też nie, zwłaszcza, że nadpalone w newralgicznym miejscu, bo na szwie i to nie bocznym ;). Drugiej pary nie mógł odżałować. Jęczał, że takie ładne pamiątkowe naszywki ma. To Majki wyjął nóż i mu je wyciął z tych wciąż tlących się i cuchnących spalenizną spodni. Notabene, jak wracali, tą samą drogą, to Włodek zatrzymał się i zabrał z rowu te spalone i pocięte nożem spodnie :D.

Jedna koszula tylko zyskała na całym wydarzeniu. Dość kolorowa. Była tak złożona, że równo nadpalił jej się cały dół. Włodzio następnego dnia wykruszył zwęglone kawałki tkaniny i nosił ją dumnie, nie zważając na białe krótkie galoty, które były jedynym dolnym ciuchem oprócz motocyklowych portek, jaki mu pozostał.

 

Nie mam też zdjęcia gościa imieniem Robert. Z Krakowa. Sam podróżował po Estonii i miał nadzieję, że znalazł towarzystwo. Spotkaliśmy się na kempingu, nad samiuśkim morzem, za 3 euro od namiotu. Ja też sądziłam, że przynajmniej do Tallina pojedziemy razem. Z upływem wieczoru moje przypuszczenia rozpływały się z każdym kolejnym słowem, których potok, rzeka, wodospad wylewał się z jego ust. Rano nie trzeba było się wymigiwać, bo padało i nie mieliśmy zamiaru wstawać zanim przestanie. Robert był twardy, zapakował się na swojego GS-a i odjechał nie budząc nas na szczęście.

 

Apatar wyjęłam, gdy nasz sprzęcior był już zapakowany, Majki gotowym tylko kurtkę wrzucić na grzbiet, a Włodzio... A Włodzio jeszcze w galotach :D.

Czyli pierwsze – Mężczyzna z Warszawy siedzi na trawie przy bandziorku.

Drugie – Majki pręży pierś przy swojej suczce (tak go nazywa, tego VX-a).

No i trzecie – Włodzio siedzi na trawie i zakłada spodnie, z tyłu Kawaski, daleko po lewej kask, daleko po prawej jeden but.

A na czwartym Włodzio zdejmuje spodnie, bo zapomniał zdjąć te gustowne białe gacie, jedyne, które uniknęły spalenia. Ale nie mieliśmy mu za złe. Bo jakżeby, skoro przy szaszłykach na Łotwie, na luźną uwagę Majkiego, że przydałoby się tobasco, Włodek pogrzebał w sakwach i ...

- Zielone czy czerwone? – zapytał triumfalnie stawiając na stole dwie buteleczki!

 

Potem jest wspólne, które zrobił nam samowyzwalacz i kilka w podgrupach. Następnych parę to moje z Najmilszym – przygotowania do pozowania i samo pozowanie, czyli siedzimy na sprzęcie, jak zawsze tylko, że odwrotnie, bo ja z przodu. A Mężczyzna z Warszawy cudnie się do mnie przytula :)

 

Przed ostatnimi całusami i uściskami ustawili jeszcze sprzęty, tak by w tle było morze i cyknęłam pamiątkowe trzem złym motocyklistom. To jedno z najładniejszych. Może je tu kiedy dam na chwilę... Się zobaczy ;)


03 września 2010   Komentarze (3)
aas  
Harley | Blogi