Flądra, to za mało
Następnego dnia w palnie mieliśmy wyspę. Wybraliśmy największą, Saremę. Czekanie w kolejce na prom dłużyło się z powodu upału, ale nie był rady, nie mieliśmy zabukowanego wcześniej biletu, więc byliśmy w puli rezerwowej. Szczęśliwie na drugi prom już się załapaliśmy. Bilet niedrogi, chyba około 20-25 złotych za dwie osoby i sprzęt.
Sarema nawet w porównaniu z wymuskaną Estonią jest perełką. Nie wiem czy oni tak regularnie koszą tę trawę, czy mają gatunek zmodyfikowany genetycznie z kodem określającym wysokość kłosków. Obstawiam to drugie, bo ludzi z kosiarką widziałam dwóch, a trawa, nawet ta przydrożna, bezpańska była przepisowej wysokości kilku centymetrów.
Właśnie! Pobocza. Teraz uświadomiłam sobie czemu tak mi się podobały. Były porośnięte zieleniną – tą króciutką trawą i jakimiś płożącymi. Słodko właziły na asfalt, tworząc sielskie widoki, jak z obrazka.
Na tej wyspie zafundowaliśmy sobie jedyny posiłek w knajpie. Zachęcił nas napis, że ryby tam dają. Urokliwe miejsce. Na zdjęciach wnętrze jest puste, bo wszyscy wybierali stoliki na zewnątrz. Zabrakło mi śmiałości, żeby zdjąć gościa stojącego za barem, poczekałam aż zniknie w kuchni. A fajny był, jak dla mnie fiński w każdym calu, choć w życiu na oczy Fina nie widziałam.
Flądra ma to do siebie, że jest rybką niedużą zwykle, nic więc dziwnego, że po ujechaniu kilku metrów Mężczyzna z Warszawy zatrzymał się przy sklepie.
- Co będziemy jedli na kolację? – zapytał, a ja zaniemówiłam, bo nie w głowie mmi było jedzenie po pysznym czymś – podobno ryba z kurkami w sosie. Podobno, bo smaku ryby w tym nie wyczułam. – Szaszłyki mogą być? – dopytał retorycznie i poszedł do sklepu.
Zanim przyszła pora na kolację zaliczyliśmy atrakcję turystyczną Saremy – krater po meteorycie. Tu mamy dwa: na jednym ja sama, na drugim my razem, bo Estończycy sympatyczni są i jeden pan sam wpadł na pomysł, że może byśmy chcieli i zaproponował, że nam ją zrobi. „Chcieli”, to za dużo powiedziane, ale ja chciałam.
Do spania na dziko nic nie znaleźliśmy, ale kemping był wśród drzew i na tyle rozległy, że każdy namiot miał spore terytorium na wyłączność. A do tego oczywiście swój własny grill, bo jakże by..? Więc znów nabijałam na szpikulce mięso w marynacie na przemian z cebulą, boczkiem papryką. Tym razem to były kurze łydeczki. Przynajmniej tak wyglądały. Ale, skoro robią tam kiełbasy z łosia, to ja głowy bym nie dała.
Nazajutrz odfajkowaliśmy druga atrakcję Saremy – klif. Połaziliśmy nie za długo, bo w upale niefajnie łazi się w skórach i kaskiem pod pachą. „Zaliczyliśmy”, „odfajkowaliśmy” – wcale nie znaczy „nie warto”, ale to pewna nowość w zwiedzaniu z Mężczyzną z Warszawy. On by najchętniej włóczył się po bocznych drogach, z dala od wszelkich skupisk ludzkich i atrakcji turystycznych również. Chyba ograniczenie terytorialne – nieduża jest Estonia – uczyniło go uległym na propozycje.
Nie było gór, serpentyn, drogi płaskie i niezbyt wijące. A jak Estończycy przyzwyczajeni są do równego może świadczyć znak drogowy ostrzegający o nachyleniu drogi o 4%! Muszą się czuć jak w górach, wjeżdżając na naszą Suwalszczyznę z krajobrazem morenowym.
No dobra, w następnym odcinku wrócimy na ląd i trzeba przyspieszyć, zagęścić, odsączyć szczegóły od sedna i zakończyć sprawę ;)