Huśtawka
Rozjechaliśmy się w przeciwne strony tuż za wyjazdem z kempingu. Trochę żalu, trochę nadziei. Sympatyczni, to żal. Nadzieja...? Zawijamy w sreberko... Ale wracajmy do zdjęć.
Estonia jest porządna i czysta na sposób daleki od niemieckiego. Jest skandynawska, przynajmniej tak sobie wyobrażam Skandynawię, bo na żywo jej nie widziałam. No właśnie... Warto by tam pojechać.
Trawa starannie przystrzyżona, domy głównie drewniane, ogrodzenia, jeśli są, to niskie płotki, dobre drogi, pusto, zielono, choć roślinność niezbyt wybujała. Jechaliśmy wiejskimi drogami wzdłuż wybrzeża i rozglądaliśmy się już za noclegiem. Bałtyk w tym rejonie przypomina raczej jezioro z brzegami porośniętymi wysokim sitowiem. Zatrzymywaliśmy się chyba dwa razy, żeby odpocząć chwilę i popatrzeć. Szłam wtedy w przeciwną stronę niż on, bo miałam wrażenie, że jemu jest głównie żal. Że nie jesteśmy już w czwórkę albo, że nie jest sam. Gdyby teraz mógł pewnie by zaprzeczył, ale nie miałabym pewności czy nie robi tego dla świętego spokoju.
Krowy też mają czyste. Stanęłam przy narożniku rozległego pastwiska ogrodzonego elektrycznym pastuchem i przyglądałam się kilku czarnym krowom kręcącym się wśród młodych drzewek. Zauważyły mnie i przestały skubać trawę. Zbliżyły się. Po chwili zaczęły schodzić się następne. Powoli lazły z rozległej łąki i skupiały się tworząc tłum krów gapiących się na mnie. Prawie wszystkie były czarne i lśniące, może tylko z osiem brązowych naliczyłam. Zrobiłam trzy zdjęcia. Zdjęcia krowich zadów, gdyż twarze musiałabym fotografować pod słońce i nic by z tego nie wyszło.
Następny przystanek, to już była nasza miejscówka na noc. Idealna! Leśny parking nad morzem. Z bawialnią – huśtawką zawieszoną na drzewie, kuchnią – z dużym piecem z obracanym grillem i stołowym – wielki zadaszony kompakt, czyli stół z ławami po dwóch stronach. Sypialnię ustawiliśmy sami. Na wprost zejście do morza było kamieniste, ale ze dwadzieścia metrów na prawo była piaszczysta plaża.
Szaszłyki zasmakowały Mężczyźnie z Warszawy, więc na kolację kupił zamarynowane mięso nie wiadomo z czego, bo zrozumieć ich mowy nawet w piśmie się nie da, a na obrazku nie było zwierzęcia w całości. Marynata była czerwona, a mięso śliskie. Dość obrzydliwe jednym słowem i nabijać to na szpikulce do pieczenia trwałam w postanowieniu, że jeść tego nie będę. Zjadłam. I to nawet bardziej skora byłam do jedzenia niż Mężczyzna z Warszawy, bo miał do końca wątpliwości, czy to mięso aby nie jest surowe. Takie soczyste było!
W nocy padało. Wiem, bo znów nie mogłam zasnąć niespaniem, które męczy, a nie tym dającym odpoczynek i ukojenie. Rano znów uśmiechałam się jak gdyby nigdy nic przygotowana na to, że albo wstanie albo będzie spał do granic. Ale nie... Cieszyłam się, że jesteśmy już sami...
Potem poszedł do łazienki, czyli wykąpał się w morzu.
Dodaj komentarz