Dziurawy ten mój dom
Na pewnym strychu były żarówki. Całe pudełko żarówek z lustrem. Już dawno miały byś na moim strychu, aż w końcu... Ale stało się to dopiero wieczorem.
Sobota była ciepła i słoneczna, w sam raz na różne rzeczy. I tak Bazyl postanowił wywoskować swoje auto, łącząc przyjemne z wietrzeniem dziecięcia. Woskowanie z wietrzeniem bezkonfliktowo mógł zrealizować u mnie przed domem. Przyjechał z rodzinką, a my ciepłą i słoneczną sobotę uznaliśmy za doskonałą na wycieczkę - wsiedliśmy na motocykl i pojechaliśmy do Arkadii (Nieborów był tydzień wcześniej). Wróciliśmy pod wieczór. Mężczyzna z Warszawy zrobił kebab.
Byliśmy już po lodach i miałam pozmywać po kolacji, kiedy przyszedł kolega Juniora. Ze wspomnianymi na wstępie żarówkami.
Postawił pudło w przedpokoju i cofnął się do korytarza. Wydawało mi się, że nachylił się po coś jeszcze, ale nie, zamykał drzwi. Trochę mnie to zdziwiło, ale skoro wszedł, zapytałam – Kawka, herbatka?
- Kawka.
Zdziwiłam się bardziej, ale poszłam do kuchni. Niedługo potem obserwowałam, jak Heru wpada w dziurę czasową. Coraz głębiej i głębiej. Zaczęłam podejrzewać tę dziurę o brak dna, kiedy wyszedł z Mężczyzną z Warszawy do sklepu po cytrynówkę. Zadzwoniłam do Juniora.
- Słuchaj, czy Heru kiedyś wyjdzie?
- Kiedyś wyjdzie – pocieszył mnie Junior.
O pierwszej trzydzieści zaczął już wychodzić i wychodził dwie godziny. Przed czwartą byliśmy już sami i mogliśmy położyć się spać. To fakty, a wrażenia? Gdybym nie była przymulona nadmiarem tlenu i spragniona ciepła rąk Mężczyzny z Warszawy też bym się kołysała w dziurze pomiędzy czasem i nocą. Lubię znajomych Juniora, zawłaszcza, jak mówią tym swoim niezrozumiałym dla mnie językiem - o alikwotach, gatunkach muzycznych, których nazw nie zapamiętałam, o permanentnym oddechu, o fortepianie w stroju równomiernie temperowanym i takim, co miał czarne klawisze dzielone na pół.
Oni zawsze z youtuba wygrzebują ciekawe, piękne dźwięki, doskonałych instrumentalistów i opowiadają o muzyce bez zadęcia, a jednak w głosie i oczach mają religię jakąś.
Heru też pokazał kilka swoich ulubionych kawałków. Był Mate Bekacac grający na klarnecie koncert skrzypcowy, co niezwykłe jest podobno ze względu na specyfikę strojenia oby tych instrumentów. Nie wiem, może. Nie znam się, ale jak zamknęłam oczy, to faktycznie słyszałam skrzypce.
Potem był gitarzysta basowy, flecista Nathan "Flutebox" Lee i Bernard Ładysz też był z racji koligacji rodzinnych z Herem. Dużo mówił o Mozarcie, a na koniec zadał podchwytliwe pytanie.
- Czy Requiem Mozarta kończy się smutno, czy wesoło? No? W dur, czy w mol? – nie wiedzieliśmy, więc sam dopowiedział - Ani tak, ani tak. Tam nie ma tercji!
Potem jeszcze długo wyjaśniał, śpiewał różne dźwięki, mówił, którego tam brakuje do określenia tonacji i podsumował – Śmierć nie jest ani dobra, ani zła. To chciał powiedzieć Mozart, pisząc Requiem dla siebie.
Pokiwał głową lekko przechyloną na jedną stronę z miną mówiącą mniej więcej – Tak, tak moje dzieci, tak też można zinterpretować geniusza.
Jak interpretować geniusza – kompozytora instrumentalistę – układającego mnie czasami do snu? Nie podejmuję się. Chłonę tę muzykę, wyczarowywaną z wymyślonych przez niego nut, zagraną palcami na mojej skórze, spojrzeniem na membranie moich źrenic, oddechem szumiącym w moich włosach. Komponuje, gra, dyryguje, a ja słucham, drżę, chłonę i nie śmiem interpretować.
Na oklaski nie starcza już sił ;)