Wracamy do domu.
(niezły czas mam w poprzedniej notce, jakbym się wyzerowała)
Od pewnego czasu usiłuję postawić dom siłami wyobraźni. Jestem zbyt przyzwyczajona do skośnych dachów, bombardowana projektami typowymi – czerwona dachówka i szczyty Tatr z trzema kominami– albo posiadłościami w stylu „polski dworek”, żeby zbudować coś innego, a tymi skosami nijak nie da się nakryć bryły, stworzonej przez układ pomieszczeń, jaki sobie ułożyłam. No, bo jakże to? Dom z płaskim dachem...?
Kilka dni temu usłyszałam w radiu hasło „płaski dach”. Nie pomnę szerszego kontekstu, ale architekci chyba też są znudzeni dachówką, gontem i strzechą. Ciekawa sprawa, co willowa dzielnica w Tallinie jest w przewadze zabudowana płaskimi dachami. Zacofani są, czy awangarda? Obstawiam to drugie zważywszy na nowoczesne kształty okien, ciekawe elewacje i stan tych domów – są dość nowe. Fotek nie ma, bo na sprzęcie jeszcze nie robię, ale może nabiorę kiedyś wprawy.
W drodze północnym wybrzeżem na wschód złapała nas burza. Przeczekaliśmy ją pod daszkiem przystanku autobusowego. Przestało w końcu padać, ale zrobiło się zarazem zupełnie ciemno co utrudniło szukanie miejscówki na noc. Znalazł oczywiście – nad wodą i z ułożonym z kamieni paleniskiem – ale słaba była. Wschodnia granica dała się wyczuć, bo w lesie leżały śmieci. Nieopodal były jakieś opuszczone zrujnowane budynki poradzieckie, co przypominało trochę ukraińskie klimaty.
Rano pojechaliśmy do Narwy. Uwieczniliśmy rozległą średniowieczną twierdzę leżącą częściowo po estońskiej częściowo po radzieckiej stronie i dalej w drogę nad jezioro Pskowskie.
To jezioro, to były pierwsze morskie pejzaże, pierwsze fale na wodzie. Bałtyk w każdym miejscu, gdzie go widzieliśmy był gładki niczym Brożane w bezwietrzy dzień.
Co my tam mamy na zdjęciach... Kolacja. Ale zanim ją zjedliśmy musieliśmy znaleźć miejsce na nocleg. Ta liczba mnoga jest grubym nadużyciem. Mężczyzna z Warszawy wjechał w las i trafił na szeroką leśną drogę. Po lewej wśród drzew co kilkadziesiąt metrów stał kompakt stołowy – zadaszony stół z ławami – i oczywiście piec. Na początku tej drogi była studnia, takie ot udogodnienie dla wędrowców... Zadziwiający kraj.
Zakupy robiliśmy razem, to wiedziałam co będę robiła na kolację. Nadziałam co trzeba, a Mężczyzna z Warszawy doprawił i upiekł z pietyzmem. Co upiekł? No? Brawo! Szaszłyki!
Zagęszczam.
Tarta – ładne miasto. Przewodniki mówią, że akademickie. Coś w tym jest, chyba wyczuwa sie inną atmosferę – młodzi na rolkach na ścieżkach rowerowych, kluby, antykwariaty. Na rynku duży namiot, a w nim jakiś gość na kanapie głosił coś, a ludzie go słuchali popijając kawę. Co i o czym głosił ten pan pojęcia nie mam, bo język mają obcy bardzo.
Cmentarze – te, które widzieliśmy były w lesie. Jak oni się przekopują przez korzenie, to jedno pytanie. Drugie można zadać lokatorom, czy aby spokojnie się tam leży? Nie mają pomników tylko minimalne kamienne tablice stojące na piaszczystych kwaterach udekorowanych donicami z kwiatami.
Powrót był „po śladach” – czyli nasza pierwsza samotna miejscówka w Estonii, ta z huśtawką, kemping na Łotwie, Brożane i do domu. Po drodze było jeszcze jedno miejsce – bezpłatne. Wprawdzie bez stołu z dachem i ławami, ale za to z kibelkami białymi jak śnieg, bez śladu kamienia w syfonie, z umywalkami i prysznicami, z bojlerem na ciepłą wodę, który można było włączyć bez wrzucania monet w żadną skarbonkę.
A dziś wracam sobie z fabryki wieczorową porą, powietrze wilgotne dżdżysto-mgliste, ale ciepło. Stanęłam na światłach, a tu jakiś koleś na skraju chodnika kucnął i mi fotkę cyka. I jeszcze podniósł kciuk do góry... Śmiałam się, ale potem dotarło, że próżna jestem, choletra....