• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Harley

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
30 31 01 02 03 04 05
06 07 08 09 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 29 30 01 02 03

Strony

  • Strona główna

Archiwum

  • Maj 2014
  • Wrzesień 2013
  • Sierpień 2013
  • Lipiec 2013
  • Luty 2012
  • Styczeń 2012
  • Grudzień 2011
  • Październik 2011
  • Wrzesień 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Maj 2011
  • Kwiecień 2011
  • Luty 2011
  • Styczeń 2011
  • Grudzień 2010
  • Listopad 2010
  • Październik 2010
  • Wrzesień 2010
  • Sierpień 2010
  • Lipiec 2010
  • Czerwiec 2010
  • Marzec 2010
  • Luty 2010
  • Styczeń 2010
  • Grudzień 2009
  • Listopad 2009
  • Październik 2009
  • Wrzesień 2009
  • Sierpień 2009
  • Lipiec 2009
  • Czerwiec 2009
  • Maj 2009
  • Kwiecień 2009
  • Marzec 2009
  • Luty 2009
  • Styczeń 2009
  • Grudzień 2008
  • Listopad 2008
  • Październik 2008
  • Wrzesień 2008
  • Sierpień 2008
  • Lipiec 2008
  • Czerwiec 2008

Najnowsze wpisy, strona 1


< 1 2 3 4 >

Wracamy do domu.

(niezły czas mam w poprzedniej notce, jakbym się wyzerowała)

Od pewnego czasu usiłuję postawić dom siłami wyobraźni. Jestem zbyt przyzwyczajona do skośnych dachów, bombardowana projektami typowymi – czerwona dachówka i szczyty Tatr z trzema kominami– albo posiadłościami w stylu „polski dworek”, żeby zbudować coś innego, a tymi skosami nijak nie da się nakryć bryły, stworzonej przez układ pomieszczeń, jaki sobie ułożyłam. No, bo jakże to? Dom z płaskim dachem...?

 

Kilka dni temu usłyszałam w radiu hasło „płaski dach”. Nie pomnę szerszego kontekstu, ale architekci chyba też są znudzeni dachówką, gontem i strzechą. Ciekawa sprawa, co willowa dzielnica w Tallinie jest w przewadze zabudowana płaskimi dachami. Zacofani są, czy awangarda? Obstawiam to drugie zważywszy na nowoczesne kształty okien, ciekawe elewacje i stan tych domów – są dość nowe. Fotek nie ma, bo na sprzęcie jeszcze nie robię, ale może nabiorę kiedyś wprawy.

 

W drodze północnym wybrzeżem na wschód złapała nas burza. Przeczekaliśmy ją pod daszkiem przystanku autobusowego. Przestało w końcu padać, ale zrobiło się zarazem zupełnie ciemno co utrudniło szukanie miejscówki na noc. Znalazł oczywiście – nad wodą i z ułożonym z kamieni paleniskiem – ale słaba była. Wschodnia granica dała się wyczuć, bo w lesie leżały śmieci. Nieopodal były jakieś opuszczone zrujnowane budynki poradzieckie, co przypominało trochę ukraińskie klimaty.

Rano pojechaliśmy do Narwy. Uwieczniliśmy rozległą średniowieczną twierdzę leżącą częściowo po estońskiej częściowo po radzieckiej stronie i dalej w drogę nad jezioro Pskowskie.

 

To jezioro, to były pierwsze morskie pejzaże, pierwsze fale na wodzie. Bałtyk w każdym miejscu, gdzie go widzieliśmy był gładki niczym Brożane w bezwietrzy dzień.

Co my tam mamy na zdjęciach... Kolacja. Ale zanim ją zjedliśmy musieliśmy znaleźć miejsce na nocleg. Ta liczba mnoga jest grubym nadużyciem. Mężczyzna z Warszawy wjechał w las i trafił na szeroką leśną drogę. Po lewej wśród drzew co kilkadziesiąt metrów stał kompakt stołowy – zadaszony stół z ławami – i oczywiście piec. Na początku tej drogi była studnia, takie ot udogodnienie dla wędrowców... Zadziwiający kraj.

Zakupy robiliśmy razem, to wiedziałam co będę robiła na kolację. Nadziałam co trzeba, a Mężczyzna z Warszawy doprawił i upiekł z pietyzmem. Co upiekł? No? Brawo! Szaszłyki!

 

Zagęszczam.

Tarta – ładne miasto. Przewodniki mówią, że akademickie. Coś w tym jest, chyba wyczuwa sie inną atmosferę – młodzi na rolkach na ścieżkach rowerowych, kluby, antykwariaty. Na rynku duży namiot, a w nim jakiś gość na kanapie głosił coś, a ludzie go słuchali popijając kawę. Co i o czym głosił ten pan pojęcia nie mam, bo język mają obcy bardzo.

Cmentarze – te, które widzieliśmy były w lesie. Jak oni się przekopują przez korzenie, to jedno pytanie. Drugie można zadać lokatorom, czy aby spokojnie się tam leży? Nie mają pomników tylko minimalne kamienne tablice stojące na piaszczystych kwaterach udekorowanych donicami z kwiatami.

Powrót był „po śladach” – czyli nasza pierwsza samotna miejscówka w Estonii, ta z huśtawką, kemping na Łotwie, Brożane i do domu. Po drodze było jeszcze jedno miejsce – bezpłatne. Wprawdzie bez stołu z dachem i ławami, ale za to z kibelkami białymi jak śnieg, bez śladu kamienia w syfonie, z umywalkami i prysznicami, z bojlerem na ciepłą wodę, który można było włączyć bez wrzucania monet w żadną skarbonkę.

 

A dziś wracam sobie z fabryki wieczorową porą, powietrze wilgotne dżdżysto-mgliste, ale ciepło. Stanęłam na światłach, a tu jakiś koleś na skraju chodnika kucnął i mi fotkę cyka. I jeszcze podniósł kciuk do góry... Śmiałam się, ale potem dotarło, że próżna jestem, choletra....

 

10 września 2010   Komentarze (4)
aas  

Pomiędzy

Nie da się uniknąć bywania w łazience, a to tam głównie doznaję olśnień i wpadają mi do głowy genialne rozwiązania. Oczywiście nie z ich powodu chciałabym omijać łazienkę szerokim łukiem, raczej powinnam przesiadywać na kiblu albo pod prysznicem jak najwięcej. Niestety, w tym również przybytku mają miejsce doznania z drugiego krańca emocjonalnego, czasem zagłębiam się w sobie, a to nic dobrego nie przynosi. Wczoraj pod prysznicem – myję się i tak się zastanawiam i nie znajduję uzasadnienia, po co ja na tym świecie byłam. Tak, byłam, bo teraz trwa dogasanie, już nie powalczę za wiele.


U niego też minorowo. Chyba nawet bardziej niż mi mówi. Czuję, że nie daję już tego co kiedyś, albo raczej brać mu się nie chce. Rad by ręce wyciągnąć, ale mu się nie chce. Chętnie by coś zrobił, ale mu się nie chce. Zniechęcony, zmęczony, spragniony, tęskniący. Za czymś. Powinien zostawić mnie, bo traci czas, zostawić, poszukać ładnej młodej panny z gęstymi jasnymi włosami i białymi zębami, pokochać, zrobić co należy i posadzić wreszcie to drzewo, do którego będzie chętnie wracał. Tego mu trzeba.


Staram się nie wyżalać. Postanowiłam po raz kolejny, że nie będę na tych wakacjach, po tym jak dwa razy nie wytrzymałam. Jak się już uspokoiłam patrzyłam na niego i pytałam siebie - cóż on może? Nic nie poradzi, że jest jak jest. A wczoraj niepotrzebnie się rozkleiłam. To przez ten prysznic.  Za bardzo się rozkleiłam, bo nie wystarczyło mi rozsądku, który rozpłynął się we łzach. Zabrakło mi go i nie utrzymałam palców za zębami i wyggadałm się, że beznadzieja mi łzy z oczu wyciska. Nie zrobię tego więcej. On przecież pocieszyć mnie nie może i nie ma tym złej woli.

Nie zadziałało. Tak powiedział, kiedyś.

Jeśli nie działa, to płakać należy na osobności. W jego towarzystwie trza się uśmiechać, żeby się do końca nie rozleciało.

08 września 2010   Komentarze (1)
aas  

Północ, pólnocny wschód

Jako się rzekło, wróciliśmy na ląd i pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża na północ. Kiedy już ją osiągnęliśmy i dalsza podróż musiała przebiegać na wschód przyszła pora na kolację. Produkty były, potrzebna nam była tylko kuchnia i miejsce na sypialnię. Mężczyzna z Warszawy zostawił mnie przy sprzęcie na samym czubku cypla i poszedł się rozejrzeć. Nie wierzyłam w pozytywny wynik tego rozglądania i oczywiście się pomyliłam.

 

- Po lewej się ktoś rozbił, będziemy po prawej.

 

Jak powiedział, tak było. W krzaczorach, przy plaży. Kuchni z piecem nie będzie, westchnęłam w duchu i znów się pomyliłam. Nie był to wprawdzie żeliwny grill ani piec, ale palenisko ułożone z kamieni, osłonięte od wiatru przez niezbyt wysokie choinki. Czyli wystarczyło nadziać, doprawić i piec. Bo na kolację były oczywiście szaszłyki!

Jak ładne to było miejsce doceniliśmy rano – spokojne morze, bez najmniejszej fali i ptactwo rozgadane jak plotkarki na rynku. A było to dokładnie tutaj

 

na prawej krawędzi tego trójkąta. Ja uwieczniłam Mężczyznę z Warszawy przed namiotem a on mnie jak idę do mew. Idę tak przez kilka fotek, a na każdej kolejnej mew jest coraz mniej – płochliwe jakieś. Zdawało nam się że widzieliśmy i słyszeliśmy fokę szarą, ale wrażenie to nie zostało potwierdzone żadnym dowodem.

 

Po pięknie przyrody przyszedł czas na piękno architektury – ruszyliśmy do Tallina.

 

Z miastami w Estonii też jest inaczej niż u nas. Zaczynają się tak  znienacka. Nie ma długich przedmieść z agresywnymi szyldami reklamującymi biznes rozkręcony za płotem, albo jakiś market, do którego „już tylko 2 km”. Jedzie się szosą, po obu stronach las i nagle tablica że miasto się tu właśnie zaczyna i ono jest – domy, ulice, sklepy. Nie rozkręca się brzydko i nachalnie, wyrasta zdecydowanie i subtelnie zarazem.

Ładny jest Tallin, choć może nie powinnam się wypowiadać po zaledwie kilkugodzinnym pobycie. Bardzo nowoczesne centrum z hotelami i jakimiś innymi wieżowcami, zwarte i niezbyt rozległe oraz szeroką ulicę ze starymi sporymi willami – w niektórych są ambasady – przejechaliśmy kilkakrotnie w poszukiwaniu nie wiem czego. Chyba niczego, a zwyczajnie Mężczyzna z Warszawy łapał się w mieście ;). Połapał się w końcu i zatrzymał motocykl przy nadmorskim bulwarze.

Mają w Tallinie plażę, opalają się na niej, kąpią się w morzu i nie przeszkadza im w tym wszystkim port, widoczny jak na dłoni. Nie widziałam śladów ropy, nie waliło niczym i nie było tabliczek zakazujących kąpieli.

Na starówce, w dość dobrym miejscu, niedaleko rynku, w ładnej kamienicy jest nasza ambasada. Stare miasto jest zadbane, jak każde. Wyróżnia je może brak tłoku, ale w Estonii niegdzie go nie ma.

 

Idę spać! Nici z zakończenia

 

07 września 2010   Komentarze (1)
aas  

Flądra, to za mało

Następnego dnia w palnie mieliśmy wyspę. Wybraliśmy największą, Saremę. Czekanie w kolejce na prom dłużyło się z powodu upału, ale nie był rady, nie mieliśmy zabukowanego wcześniej biletu, więc byliśmy w puli rezerwowej. Szczęśliwie na drugi prom już się załapaliśmy. Bilet niedrogi, chyba około 20-25 złotych za dwie osoby i sprzęt.

Sarema nawet w porównaniu z wymuskaną Estonią jest perełką. Nie wiem czy oni tak regularnie koszą tę trawę, czy mają gatunek zmodyfikowany genetycznie z kodem określającym wysokość kłosków. Obstawiam to drugie, bo ludzi z kosiarką widziałam dwóch, a trawa, nawet ta przydrożna, bezpańska była przepisowej wysokości kilku centymetrów.

Właśnie! Pobocza. Teraz uświadomiłam sobie czemu tak mi się podobały. Były porośnięte zieleniną – tą króciutką trawą i jakimiś płożącymi. Słodko właziły na asfalt, tworząc sielskie widoki, jak z obrazka.

 

Na tej wyspie zafundowaliśmy sobie jedyny posiłek w knajpie. Zachęcił nas napis, że ryby tam dają. Urokliwe miejsce. Na zdjęciach wnętrze jest puste, bo wszyscy wybierali stoliki na zewnątrz. Zabrakło mi śmiałości, żeby zdjąć gościa stojącego za barem, poczekałam aż zniknie w kuchni. A fajny był, jak dla mnie fiński w każdym calu, choć w życiu na oczy Fina nie widziałam.

 

Flądra ma to do siebie, że jest rybką niedużą zwykle, nic więc dziwnego, że po ujechaniu kilku metrów Mężczyzna z Warszawy zatrzymał się przy sklepie.

 

- Co będziemy jedli na kolację? – zapytał, a ja zaniemówiłam, bo nie w głowie mmi było jedzenie po pysznym czymś – podobno ryba z kurkami w sosie. Podobno, bo smaku ryby w tym nie wyczułam. – Szaszłyki mogą być? – dopytał retorycznie i poszedł do sklepu.

 

Zanim przyszła pora na kolację zaliczyliśmy atrakcję turystyczną Saremy – krater po meteorycie. Tu mamy dwa: na jednym ja sama, na drugim my razem, bo Estończycy sympatyczni są i jeden pan sam wpadł na pomysł, że może byśmy chcieli i zaproponował, że nam ją zrobi. „Chcieli”, to za dużo powiedziane, ale ja chciałam.

 

Do spania na dziko nic nie znaleźliśmy, ale kemping był wśród drzew i na tyle rozległy, że każdy namiot miał spore terytorium na wyłączność. A do tego oczywiście swój własny grill, bo jakże by..? Więc znów nabijałam na szpikulce mięso w marynacie na przemian z cebulą, boczkiem  papryką. Tym razem to były kurze łydeczki. Przynajmniej tak wyglądały. Ale, skoro robią tam kiełbasy z łosia, to ja głowy bym nie dała.

 

Nazajutrz odfajkowaliśmy druga atrakcję Saremy – klif. Połaziliśmy nie za długo, bo w upale niefajnie łazi się w skórach i kaskiem pod pachą. „Zaliczyliśmy”, „odfajkowaliśmy” – wcale nie znaczy „nie warto”, ale to pewna nowość w zwiedzaniu z Mężczyzną z Warszawy. On by najchętniej włóczył się po bocznych drogach, z dala od wszelkich skupisk ludzkich i atrakcji turystycznych również. Chyba ograniczenie terytorialne – nieduża jest Estonia – uczyniło go uległym na propozycje.

Nie było gór, serpentyn, drogi płaskie i niezbyt wijące. A jak Estończycy przyzwyczajeni są do równego może świadczyć znak drogowy ostrzegający o nachyleniu drogi o 4%! Muszą się czuć jak w górach, wjeżdżając na naszą Suwalszczyznę z krajobrazem morenowym.

 

No dobra, w następnym odcinku wrócimy na ląd i trzeba przyspieszyć, zagęścić, odsączyć szczegóły od sedna i zakończyć sprawę ;)

05 września 2010   Dodaj komentarz
aas  

Huśtawka

Rozjechaliśmy się w przeciwne strony tuż za wyjazdem z kempingu. Trochę żalu, trochę nadziei. Sympatyczni, to żal. Nadzieja...? Zawijamy w sreberko... Ale wracajmy do zdjęć.

 

Estonia jest porządna i czysta na sposób daleki od niemieckiego. Jest skandynawska, przynajmniej tak sobie wyobrażam Skandynawię, bo na żywo jej nie widziałam. No właśnie... Warto by tam pojechać.

Trawa starannie przystrzyżona, domy głównie drewniane, ogrodzenia, jeśli są, to niskie płotki, dobre drogi, pusto, zielono, choć roślinność niezbyt wybujała. Jechaliśmy wiejskimi drogami wzdłuż wybrzeża i rozglądaliśmy się już za noclegiem. Bałtyk w tym rejonie przypomina raczej jezioro z brzegami porośniętymi wysokim sitowiem. Zatrzymywaliśmy się chyba dwa razy, żeby odpocząć chwilę i popatrzeć. Szłam wtedy w przeciwną stronę niż on, bo miałam wrażenie, że jemu jest głównie żal. Że nie jesteśmy już w czwórkę albo, że nie jest sam. Gdyby teraz mógł pewnie by zaprzeczył, ale nie miałabym pewności czy nie robi tego dla świętego spokoju.

 

Krowy też mają czyste. Stanęłam przy narożniku rozległego pastwiska ogrodzonego elektrycznym pastuchem i przyglądałam się kilku czarnym krowom kręcącym się wśród młodych drzewek. Zauważyły mnie i przestały skubać trawę. Zbliżyły się. Po chwili zaczęły schodzić się następne. Powoli lazły z rozległej łąki i skupiały się tworząc tłum krów gapiących się na mnie. Prawie wszystkie były czarne i lśniące, może tylko z osiem brązowych naliczyłam. Zrobiłam trzy zdjęcia. Zdjęcia krowich zadów, gdyż twarze musiałabym fotografować pod słońce i nic by z tego nie wyszło.

 

Następny przystanek, to już była nasza miejscówka na noc. Idealna! Leśny parking nad morzem. Z bawialnią – huśtawką zawieszoną na drzewie, kuchnią – z dużym piecem z obracanym grillem i stołowym – wielki zadaszony kompakt, czyli stół z ławami po dwóch stronach. Sypialnię ustawiliśmy sami. Na wprost zejście do morza było kamieniste, ale ze dwadzieścia metrów na prawo była piaszczysta plaża.

Szaszłyki zasmakowały Mężczyźnie z Warszawy, więc na kolację kupił zamarynowane mięso nie wiadomo z czego, bo zrozumieć ich mowy nawet w piśmie się nie da, a na obrazku nie było zwierzęcia w całości. Marynata była czerwona, a mięso śliskie. Dość obrzydliwe jednym słowem i nabijać to na szpikulce do pieczenia trwałam w postanowieniu, że jeść tego nie będę. Zjadłam. I to nawet bardziej skora byłam do jedzenia niż Mężczyzna z Warszawy, bo miał do końca wątpliwości, czy to mięso aby nie jest surowe. Takie soczyste było!

W nocy padało. Wiem, bo znów nie mogłam zasnąć niespaniem, które męczy, a nie tym dającym odpoczynek i ukojenie. Rano znów uśmiechałam się jak gdyby nigdy nic przygotowana na to, że albo wstanie albo będzie spał do granic. Ale nie... Cieszyłam się, że jesteśmy już sami...

Potem poszedł do łazienki, czyli wykąpał się w morzu.


05 września 2010   Komentarze (2)
aas  

Rozpalony sprzęt Włodzia

Od wyjazdu z kempingu na Łotwie do popołudnia następnego dnia nie wyjmowałam aparatu. A szkoda, bo Włodek nieźle się prezentował z sakwą zionącą płomieniami. Chyba się do tego przyczyniłam. Jakiś bezradny mi się wydał na stacji benzynowej przy poprawianiu sakw, bo mu opadły. Nie wiem, czy faktycznie opadły, czy tak mu wmówiliśmy, ale postanowił je podciągnąć wyżej. Nie miał czym ich związać, a ja miałam oczywiście w zapasie taśmę z klamrą. Dałam mu ją ze szczerego serca.

Podejrzewam, że ta taśma była przyczyną dramatu. Była bardzo topliwa, a to ona pierwsza zetknęła się z rozgrzanym wydechem, kiedy sakwy znów z lekka opadły.

 

Jedziemy sobie z Mężczyzną z Warszawy, aż tu wyprzedzają nas chłopaki i zjeżdżają na pobocze. Nie od razu to zauważyłam. Najpierw sporo dymu z rury, potem dym uleciał i pokazały się piękne płomienie. Dość szybko je ugasili. Włodek podrapał się po głowie i zaczął poprawiać mocowanie sakw.

 

- Może zajrzyj do niej? Sprawdź czy Ci nic nie wypadnie od spodu – zaproponowałam.

 

Posłuchał. Odczepił tlącą się jeszcze sakwę i zaczęli z niej wyjmować różne rzeczy.

 

- O, trzymać z dala od ognia, w temperaturze nie przekraczającej... Ałć! Gorące! – Majki rzucił na trawę szprej do łańcucha :)

 

- No, Włodzio! Jeszcze chwila, a dostałbyś takiego spida, że ciężko byłoby cię dogonić. Co tam jeszcze masz? – nachyliłam się nad sakwą.

 

Była to sakwa z ciuchami na zmianę. Wytrząsnął je wszystkie na trawę i pokazał okazałą dziurę, z jedna trzecia dna sakwy poszła z dymem :). Potem zaczął oglądać straty w garderobie – dwie pary spodni, dwa podkoszulki, jedna koszula. Wszystko nadpalone, podkoszulków nie było mu żal, jednych spodni też nie, zwłaszcza, że nadpalone w newralgicznym miejscu, bo na szwie i to nie bocznym ;). Drugiej pary nie mógł odżałować. Jęczał, że takie ładne pamiątkowe naszywki ma. To Majki wyjął nóż i mu je wyciął z tych wciąż tlących się i cuchnących spalenizną spodni. Notabene, jak wracali, tą samą drogą, to Włodek zatrzymał się i zabrał z rowu te spalone i pocięte nożem spodnie :D.

Jedna koszula tylko zyskała na całym wydarzeniu. Dość kolorowa. Była tak złożona, że równo nadpalił jej się cały dół. Włodzio następnego dnia wykruszył zwęglone kawałki tkaniny i nosił ją dumnie, nie zważając na białe krótkie galoty, które były jedynym dolnym ciuchem oprócz motocyklowych portek, jaki mu pozostał.

 

Nie mam też zdjęcia gościa imieniem Robert. Z Krakowa. Sam podróżował po Estonii i miał nadzieję, że znalazł towarzystwo. Spotkaliśmy się na kempingu, nad samiuśkim morzem, za 3 euro od namiotu. Ja też sądziłam, że przynajmniej do Tallina pojedziemy razem. Z upływem wieczoru moje przypuszczenia rozpływały się z każdym kolejnym słowem, których potok, rzeka, wodospad wylewał się z jego ust. Rano nie trzeba było się wymigiwać, bo padało i nie mieliśmy zamiaru wstawać zanim przestanie. Robert był twardy, zapakował się na swojego GS-a i odjechał nie budząc nas na szczęście.

 

Apatar wyjęłam, gdy nasz sprzęcior był już zapakowany, Majki gotowym tylko kurtkę wrzucić na grzbiet, a Włodzio... A Włodzio jeszcze w galotach :D.

Czyli pierwsze – Mężczyzna z Warszawy siedzi na trawie przy bandziorku.

Drugie – Majki pręży pierś przy swojej suczce (tak go nazywa, tego VX-a).

No i trzecie – Włodzio siedzi na trawie i zakłada spodnie, z tyłu Kawaski, daleko po lewej kask, daleko po prawej jeden but.

A na czwartym Włodzio zdejmuje spodnie, bo zapomniał zdjąć te gustowne białe gacie, jedyne, które uniknęły spalenia. Ale nie mieliśmy mu za złe. Bo jakżeby, skoro przy szaszłykach na Łotwie, na luźną uwagę Majkiego, że przydałoby się tobasco, Włodek pogrzebał w sakwach i ...

- Zielone czy czerwone? – zapytał triumfalnie stawiając na stole dwie buteleczki!

 

Potem jest wspólne, które zrobił nam samowyzwalacz i kilka w podgrupach. Następnych parę to moje z Najmilszym – przygotowania do pozowania i samo pozowanie, czyli siedzimy na sprzęcie, jak zawsze tylko, że odwrotnie, bo ja z przodu. A Mężczyzna z Warszawy cudnie się do mnie przytula :)

 

Przed ostatnimi całusami i uściskami ustawili jeszcze sprzęty, tak by w tle było morze i cyknęłam pamiątkowe trzem złym motocyklistom. To jedno z najładniejszych. Może je tu kiedy dam na chwilę... Się zobaczy ;)


03 września 2010   Komentarze (3)
aas  

Początek albumu

Najprościej byłoby dać linkę do picasy, gdzie założyłam album Estonia i wgrałam zdjęcia opatrzone stosownymi opisami. Dołożyłabym kilka zdań o tym, czego nie sfotografowałam i szlus.

 

Ale linka zbyt długa jest i sięga za głęboko i w oczy zagląda, więc trzeba się posłużyć samymi słowami.

 

Tym razem mieliśmy towarzystwo. Cztery dni byli z nami dwaj kumple. Zatem skład był następujący: my na badziorze, Majki na VX-sie i Włodek na Zefirze. Majki miał jechać z nami na całe dwa tygodnie, ale perturbacje sercowe nim zawładnęły – najpierw miał złamane i całkiem zrezygnował z wyjazdu, ale w Chorzowie się prawie zakochał i skrzydła mu urosły, ale wystarczyło ich tylko na te cztery dni właśnie, bo potem uniosły go z powrotem do nowej Miłości. Włodka namawiać nie trzeba było, choć miał prawo marudzić – świeżak (jak się o nim wyraził Mężczyzna z Warszawy), bo przejechał dopiero ze 4 tys. km, jeszcze nigdy swojego kawasaki tak daleko nie zabierał, a na dokładkę wciąż leczy stopę, którą rok temu zmiażdżył mu ździebko samochód. Miesiąc temu miał kolejną operację, bo wyjmowali mu jakieś kości ze śródstopia – chyba się nie przyjęły czy co..? Ale chłopak dzielny był i nawet dało się go zmusić, żeby rozpędził maszynę trochę bardziej niż 110.

 

Trasa była następująca: w poniedziałek wyjazd nad Brożane, tam nocleg. We wtorek nocleg na kempingu nad morzem na Łotwie, a w środę już Estonia.

 

Nad Brożanym było, jak zwykle, cudnie. Nawet się wykąpałam i usiłowałam pływać, co było żenującym przedstawieniem, zważywszy na moje jęki i krzyki, że się boję, i że ma mnie pod żadnym pozorem nie puścić, bo go rzucę na zawsze! Znaczy Mężczyzna z Warszawy trzymał mi rękę gdzieś w okolicach piersi i miał być mi podporą, dnem i deską ratunku. Bo jak tylko poczułam, że jej nie czuję topiłam się, choć woda sięgała mi do wspomnianego już biustu. Ale zostałam pochwalona, i słusznie, bo samo wejście do wody było wyczynem. Je tego często nie robię i już. Pobrzechtaliśmy się wszyscy z wyjątkiem kulawego Włodka, bo nie mógł zamoczyć stopy z opatrunkiem.

 

Zajrzę, co jest na pierwszym zdjęciu... Łotwa. Widok ogólny Kemping nad morzem, 70 km za Rygą. Zjedliśmy śniadanie i trwają dywagacje co dalej. Majki już chce wracać, Włodek rad by dalej, ale zdecydowany nie jest. Widać dwa motóry, dwa namioty i ciężki drewniany stół z dwiema równie solidnymi ławami. Jest też grill, który tutaj jest ciężką żeliwną misą obmurowaną kamieniami tworzącymi niewysoki kopczyk. Wszystko otoczone sosnami, między którymi – lekko w dole - prześwituje plaża i morze. Na drugim jestem ja dłubiąca palcem w uchu, a trzecia to fotka pod tytułem "Zakochany Szekspir", czyli Majki pisze słodkości do swojej świeżutkiej Miłości – esemesa rzeźbi.

To już jest po podjęciu decyzji, że nie wiemy w prawdzie w jakim składzie jedziemy dalej i czy dziś, ale chłopaki wiedzą, że chcą szaszłyki. Mężczyzna z Warszawy, jako najlepiej orientujący się w terenie został wysłany po mięso i jakieś druty. Spisał się oczywiście jak trzeba, przywiózł mięso, cebulę, paprykę i normalne długie szpikulce do szaszłyków. To one zagrały główną rolę na kolejnym zdjęciu – Majki i Włodek pojedynkują się na szpady. Po obiedzie zerwał się zimny wiatr, który malowniczo wydymał mi spódniczkę – Majki uwiecznił to dla potomnych i zapadła decyzja, że zostajemy tu do następnego dnia. Ale wiatr widać wywiał chłopakom ten pomysł, bo kiedy ustał plany się zmieniły i zaczęło się pakowanie. Pojechaliśmy do Estonii.

31 sierpnia 2010   Komentarze (2)
aas  

Estonia ładna jest i czysta

Wakacje zaczęły się Tyskim w Chorzowie. Znaczy festiwalem Ryśka Riedla. Muzycznie do bani, namiotowo też. Namiot zawijamy w sreberko i odkładamy w strefę przemilczenia, o muzyce słów subiektywnych kilka.

T Love się obroniło, Cree w kiepskiej formie, Dźem w jeszcze gorszej – stare hity bezbarwnie brzmiały, a nowy repertuar jakiś nijaki. Pozostali wykonawcy niezauważeni z jednym wyjątkiem. Wielkim zaskoczeniem dla mnie był ten koncert. Nigdy nie przepadałam za tym zespołem, a wokalistka ... znawcy mówili, że zdolna... Cztery lata temu na Tyskim skręcało mnie, na widok dziwacznej postaci z paskudną grzyweczką, która przewracając oczami wychrapywała teksty piosenek, a jak mówiła do publiki, to pieściła się jak przedszkolak. Fuj! Nowe piosenki Hey puszczane w Trójce też mi się nie podobały, za dużo elektroniki czy co...? A na żywo... Rewelacja! Dla nich warto było tam pojechać mimo, że byli jedynym jasnym punktem na jednej wielkiej czarnej plamie złego nastroju kobiety po przejściach, której Mężczyzna z Warszawy zafundował powrót złych wspomnień i przeczucie zbliżającego się odrzucenia na zawsze.

 

Do odrzucenia na zawsze nie doszło, ale takie na trochę było i Estonię też z lekka przyćmiło. Ale miałam zawinąć w sreberko, jak to starałam się i wtedy zawijać ze skutkiem początkowo opłakanym, z czasem coraz lepszym. Uśmiechałam się a sreberkowe zawiniątko chowałam głęboko, na samym dnie, co by nie błysnęło złowrogo, niepotrzebnie.

 

 

Estończyków jest mało, jeżdżą dobrymi samochodami, mieszkają zwykle w drewnianych domach, mają starannie wystrzyżone trawniki i mówią, że nie mówią po rosyjsku.

27 sierpnia 2010   Komentarze (1)
aas  

Estonia ładna jest

Za chwilę wychodzę na obiadek rodzinny. Będę opowiadała kolejny raz o wakacjach. Zdawałam relację dzieciom, we fabryce, trochę sąsiadom, komuś tam jeszcze. Lecę już tymi samymi zdaniami niczym nauczycielka  z wieloletnim stażem, opowiadająca na geografii o tym kraju. Dziś też opowiem, co widziałam, czy się podobało i dlaczego. Opowiem to samo, co wszystkim poprzednio. Co czułam nie opowiem, bo są to opowieści namiotowe. Tu też o tym co czułam powiem tylko – potworny niepokój. Czuję go wciąż.

 

No, to idę. Zrobię przy okazji pranie, bo od ręcznego obtarłam sobie trochę palce.

 

22 sierpnia 2010   Dodaj komentarz
aas  

Świńska sprawa

Ukraińskie, karpackie świnie mają przesrane życie. Dosłownie. Zamknięte w chlewie, również takim paralelnym. Miałam nadzieję, ze ich wielkie nosy pozbawione są powonienia. Dziś już wiem jak wygląda prawda – świnie mają lepszy węch niż psy!.

Jednak nie smród jest tam najgorszy. One chyba jedynie jedzą, wydalają i śpią – z naciskiem na „śpią”. Bo cóż można robić więcej w ciemnej komorze z jednym maleńkim okienkiem umieszczonym pod sufitem. Na domiar złego tej szyby nikt nigdy nie mył. Upiorne miejsce, ciemne, cuchnące i nieprzytulne. Szybko stamtąd wyszłam.

A weszłam, bo Marija (gospodyni) zabrała mnie do swojej córki, która przejęła gospodarstwo po rodzicach, którzy zeszli „na dół” (znaczy do niższej części wioski) żeby „robić biznes”. Wybudowali dom dla letników i drugi – dom weselny. Żałowałam, że byłam tam w czasie jakiegoś ich postu i nie zobaczyłam jak wygląda huculskie wesele.

Ale wracając do spraw parzystokopytnych – poszłam z Mariją do jej córki by wydoić krowę!

 

Pokazał mi jak to robić, wstała z kucków i rzekła – No, teraz wy.

Zaczęłam pociągać ze te dziwne gluty, które okazały się bardzo przyjemne w dotyku – suche, ciepłe i miękkie.

Nie wierzyłam, że mi się to uda, a jednak – przy drugim pociągnięciu połączonym ze ściskaniem pociekła do wiadra cienka strużka! Kilka razy upewniałam się, czy nie robię bydlęciu krzywdy, ale podobno nie. Starałam się jej nie szczypać i nie wbijać paznokci.

Ale byłam zadowolona! Doiłam, doiłam, a Gospodyni gadała przez komórkę. Uściślę, że choć na wsi wszystko się działo, nie ma tu mowy o komórce zbitej z desek, a o telefonie komórkowym.

Zmieniałam cycki co jakiś czas, ręce bolały mnie coraz bardziej, a w wiadrze mleka wciąż co kot napłakał. Gospodyni postanowiła mi pomóc. Jedną rękę mała zajętą trzymaniem telefonu przy uchu, ale drugą miała wolną. Złapała krowi cycek i pociągnęła w dół. Jak siknęło...! Nie pozostaje mi nic innego, jak dać teraz świadectwo iż Marija miała krzepę w rękach. Taką, że drżyjcie... Znaczy nie chciałabym być w skórze... Dosyć, chyba tych kilka chwil z Hustler TV zostawiło piętno na  mojej psychice i mi się skojarzenia wymknęły spod kontroli.

 

Trzeba mi kończyć ukraińskie wspomnienia, bo zbliża się Estonia. Poprzedzi ją Tyski w Chorzowie.

 

Kilka migawek.

 

Pierwsza:

Ukraińcy nie zostawią obcego bez pomocy. Przede wszystkim zapytają, czy jej potrzebujesz. Czy potrzebujesz pomocy w pokazaniu drogi, bo może zabłądziłam, czy nie potrzebuję podwiezienia, czy wiem, że z jednego szczytu, to w dobrą pogodę widać nawet Kołomyję, tylko trzeba mieć binokle (znaczy lornetkę).

 

Druga:

Żarcie jest prawdziwe: masło jest masłem, śmietana nie wyleje się ze słoika. smarowałam nią chleb, bo tylko do smarowania się nadawała. Pielmieny pływające w roztopionym maśle mogę jeść codziennie.

 

Trzecia:

Stopy mam jak księżniczka na ziarnku pupcię. Czuję każdy kamyk, a na domiar złego po trzech godzinach marszu mam zawsze jakieś obtarcie choćbym szła po puchu w puch obuta.

 

Czwarta:

Mężczyzna z Warszawy zjawiskowo wyglądał, jak zszedł z wysokich gór i przyszedł do mnie. Zmęczony do granic, zziajany, z oczami jak spodki – „Bo się przeliczyłem z odległością”. Ale przyszedł. Rankiem nie był już tak okropnie zmęczony... ;).

 

Piąta:

Sauna z basenem. W saunie gorąco jakiego nie znałam. Gorąc idący z pieca na drewno rozpalał jakąś rurę do czerwoności i polne kamienie, które Mężczyzna z Warszawy polewał wodą. Basen był straszny – ściany wyłożone kamieniami, dno też jakieś ciemne. Nie sposób było stwierdzić jak tam jest głęboko. Było w sam raz, jakoś pod piersi. Woda w potoku, zimna jak psi. Malina! Przesiedzieliśmy w tej saunie dwie godziny.

 

No i doczekały się świnie swojej historii ;)

 

26 lipca 2010   Komentarze (4)
aas  

Mój prywayny chlewik

Może niedorzecznie brzmi sformułowanie – rzuciłam alkoholizm, ale to najtrafniejsze określenie. Zrobiłam właśnie to. Rzuciłam alkoholizm i nie jestem ani AA ani abstyntką.

Bilans wygląda następująco:

Od jakichś dziesięciu lat piję niemało, oj niemało... Ale ostatnie cztery z hakiem, to już codziennie.

 

5 tygodni w Hiszpanii i weekendy  kiedy byłam z Mężczyzną z Warszawy, wspólne wyjazdy, może jeszcze jakieś pojedyncze dni – do odliczenia od tych 4 lat z hakiem, kiedy codziennie (ze wspomnianymi wyjątkami) kładłam się spać mniej, a częściej bardziej, narąbana. Butelka wina, potem dwie. Drinki, wódka, piwo, spirytus z sokiem grejpfrutowym. Każdego wieczoru chwiejnym krokiem szłam do łóżka.

Następnego dnia wracałam po swoich wieczornych śladach i odkrywałam, co do kogo napisałam, jakiego majla, jaki komentarz, jaką notką, co powiedziałam do Mężczyzny z Warszawy na gg.. Przypominałam sobie, że jadłam, bo kawałek ogórka znalazłam na podłodze. Piłam dalej. Żeby jakoś znieść te samotne wieczory, samotne noce, samotne zimy. Żeby się znieczulić. Żeby zagłuszyć słowa, których nigdy nie powinnam była usłyszeć, nie chciałam słyszeć, chciałam je zapomnieć.

 

Nie widziałam w tym nic złego, bo rano wstawałam do roboty. 8 godzin bez picia nie stanowiło problemu, nie brakowało mi alkoholu. Ale jak wracałam do domu, najpierw brałam piwo, wino albo drinka, skręcałam fajkę i wychodziłam z kotami do ogrodu. Wracałam do domu już lekuchno zawiana więc mogłam się zmierzyć z tymi pustymi czterema ścianami.

Aż przyszedł wieczór jeden. Narąbana wyszłam po Grześka. Kupiłam na stacji wafelka i fajki. Szam ulicą, paliłam papierosa i gryzłam Grzesia, bardzo starałam się iść prosto. Uświadomiłam sobie, że to niefajne jest. I piłam dalej, bo tak było trochę łatwiej, ale jakiś przebłysk był.

 

16-tego kwietnia piłam jakąś nalewkę. Na pewno była smaczna i mocna, bo innych nigdy nie miałam, ale czy to była kawowa, czy pomarańczowa? Nie pamiętam. Bardzo mocna była. Następnego dnia dostałam majla od Martyni. Zdziwiłam się, bo była to odpowiedź na mój list – nie pamiętałam, że pisałam do niej. Sprawdziłam, co jeszcze i komu. W poggaduszkach z Mężczyzną z Warszawy zdania do końca mają poprawną formę, ale treść im dalej w noc tym bardziej niejasna. Chyba to było nawet dość zabawne dla niego.

Sprawdziłam w poczcie „elementy wysłane”. Był też list do Mężczyzny z Warszawy. Skrawek zdania, zlepek słów. Do dziś nie wiem, co chciałam mu napisać... To moje smutki, boleść i lęki, ale co dokładnie chciałam mu przekazać pozostanie nieodgadnione, bo wywietrzało wraz z alkoholem.

No i wtedy mnie naszło – ta niechęć do picia. W momencie. Wyszła z jakichś głębin mnie, czy można weszła z zewnątrz, nie wiem. Jakiś tajemniczy mentalny esperal.

Nie wyjęłam piwa z lodówki. Miałam też wermut i dżin. Nalałam sobie toniku i wrzuciłam kilka kostek lodu.

I tak już zostało – piję okazjonalnie, znaczy w towarzystwie i nie na umór. W lodówce leżą piwa, bo zostały po poprzednim weekendzie i są bezpieczne, wolę herbatę z cytryną, która dodatkowo jest najlepsza na upały.

 

 

Za to świnie, to już całkiem inna historia. Może w końcu się jej doczekają ;)

 

 

 

18 lipca 2010   Komentarze (6)
aas  

Velvet

Wyobraziłam sobie wielkie litery tytułu prasowego – Pan Stefan (lat 40) wygrał proces przeciwko firmie produkującej papier toaletowy Velvet. Absurdalny proces o odszkodowanie wysokości np. pięciu milionów złotych, gdyż firma oszukała pana Stefana (lat 40), który widocznie lubi czytać siedząc na sedesie i raz zapomniał zabrać do łazienki jeszcze ciepłe „Życie na gorąco”. Z braku laku sięgnął po rolkę papieru toaletowego. Czyta, czyta, że nigdy się nie kończy, aż tu nagle! Skończył się! W najmniej stosownym momencie! Co naraziło pana Stefana (lat 40) na krępującą sytuację – musiał zawołać swoją żonę, panią Zofię (lat 45), która ... I tak dalej. Przypuszczam, że Velvet tylko w Polsce pozwala sobie na tę obietnicę bez pokrycia, znając naszych sędziów kierujących się wciąż zdrowym rozsądkiem, co odbija się piętnem na takim np. panu Stefanie (lat 40) i innych oszukanych konsumentach.

 

Ukraiński papier toaletowy też mógłby pretendować do  braku końca. Jest go bardzo dużo na rolce, która nie ma tego pustego walca w środku. Zwinięty ciasno, nie jest zbyt cienki i nie ma miękkiego dotyku za to trwałością bije na głowę wszystkie wielowarstwowe rolki pachnące rumiankiem. Do czasu rumiankiem, ale zatrzymajmy się na tym etapie.

 

Kontynuując temat zbliżony do powyższego chcę oświadczyć, że psy w ukraińskich wioskach karpackich są traktowane bardzo dobrze i stalowo szara kupa z kup z kilku dni nie jest dowodem na brak dbałości o stróża obejścia. Im to zwyczajnie nie przeszkadza. Psu widać też nie, bo mógłby z wypróżnieniem poczekać aż będzie wypuszczony ze swojego małego domku z werandą, bo tak wyglądają tam psie budy.

Jest to duży podest z desek umieszczony na metalowej konstrukcji około metra nad ziemią. Ogrodzony czymś w rodzaju klatki z drzwiczkami. Podest jest tak duży, że mieści obszerną budę, obok której jest dość miejsca na polegiwanie i na wspomnianą kupę.

 

Pies był duży, w typie owczarka niemieckiego. Głośno szczekał – szczekała, gdyż pies był suką. Początkowo nie wiedziałam, jak wygląda jej życie, a że klatka robi zawsze przykre wrażenie (a’propos, śniła mi się dziś niebiesko granatowa papuga, przybłąkała się byłam zła, ze znów jakieś zwierze zabierze mi trochę przestrzeni). Było mi więc żal psa w klatce. Chciałam jej jakoś umilić to odcięcie od świata, ale się bałam. Co innego zagadać do psa wałęsającego się przy drodze i chętnego do rozmowy, a co innego pies przy budzie i do tego pies stróżujący.

Pierwszą próbę skończyłam jakieś półtora metra przed budą. Podchodziłam powoli, przemawiałam czule, a ona wciąż szczekała i migotała się w tym swoim obejściu.

Następnego dnia wzięłam czeburiaka (coś w rodzaju racucha z mięsem). Podeszłam na metr. Suka zaczęła robić przerwy w szczekaniu, przyglądając mi się i niuchając powietrze. Nie wiem czy czuła nieświeżego czeburiaka czy chciała wwąchać się w moje intencje. Zaryzykowałam. Podeszłam zupełnie blisko i dałam jej kawałek z ręki. Wzięła delikatnie, choć szybko, jakby nie miała do mnie zaufania. Ja musiałam jej zaufać, bo inaczej nie włożyłabym ręki między metalowe żerdzie.

Potem już kilka razy dziennie drapałam ją za uchem, trzymałam, za łapę – wydawałoby się przyjaźń na całego.

Aż do dnia, kiedy gospodyni wypuściła ją z budy. Wypuszczała ją regularnie, tylko ja nie trafiłam na taki moment. Tym razem byłam na podwórku. Sądziłam, że suka będzie na mnie skakała z radości, bawiła się, lizała. Nic z tego. Pierwszy raz widziałam tak wielkie przywiązanie i posłuszeństwo. Suka, która chwilę wcześniej, będąc za ogrodzeniem łasiła się do mnie, teraz miała mnie gdzieś. Skakała, namawiała do zabawy, usiłowała lizać, ale swoją panią. Tylko ona dla niej istniała, jakby świata nie było. A pani rzucała jej kawałki kiełbasy, a jak się suka za bardzo rozkokosiła, to karciła ją niezwykle ostrym, niskim głosem. Suka kładła uszy po sobie, a oczy miała szczęśliwe, jak zakochana Harley na widok Mężczyzny z Warszawy zsiadającego z motocykla na jej podwórku.

 

Pojechałam, wiem ;). Ale jestem szczęśliwa, jak on przyjeżdża, a że uwielbiam zwierzęta, to porównywanie do nich traktuję jak komplement. No, to się komplementowałam.

 

Za to świnie, to już całkiem inna historia.

 

17 lipca 2010   Dodaj komentarz
aas  

Hustler

Świat się zmienia. I spłaszcza – takie mi przyszło słowo do głowy na wspomnienie Domestosa, którego kupiłam w sklepiku w skąpanej w błocie ukraińskiej wiosce.

 

Wlewałam go potem po każdym spłukaniu muszli sedesowej, a on mozolnie przemieniał czarną dziurę złowrogo patrzącą na mnie z głębin sedesu w łagodniej spoglądające oko.

Nie mogę narzekać, dość czysto było w tym pokoju z łazienką. Kibel, jak na ukraińskie standardy też był zaskakująco czysty i biały, ale tam, gdzie zaczyna się woda w syfonie, tam zaczynała się głęboka czerń. Kiedy wyjeżdżaliśmy było tam już tylko szarawo.

 

Dwa dni padało i było zimno. Chmury gęsto zasnuły niebo, nie dając nadziei na przetarcie. Marzył mi się Domestos na obłoki. W dzień łaziłam do Wierchowiny albo do Kryworywni, bo przecież z powodu deszczu nie będę siedziała w domu. Poza tym miałam sprawę do załatwienia – ja ubranie od deszczu miałam...

 

W sklepie prawie spożywczym („prawie” było poutykane na wystawie – latarki, obcęgi i coś jeszcze) pokazałam leżący na ladzie chłodniczej jednorazowy płaszcz przeciwdeszczowy i powiedziałam, że potrzebuję takie coś, ale duuże (rozłożyłam szeroko ręce), bo motor trzeba przykryć. Kibitka powtórzyła po ukraińsku to, co jej powiedziałam po polsku, młodemu mężczyźnie, który zniknął na zapleczu.

No. I kupiłam normalną regularną plandekę do przykrycia motóra, która kosztowała około dziesięciu zeta! Fajny kraj.

 

W pokoju był też telewizor i lodówka, ale włączone mogło być tylko jedno urządzenie, gdyż albowiem gniazdka były nie tam, gdzie dawały radę dosięgnąć kable, a przedłużacz był jeden. Telewizor potrzebował dwóch gniazdek, bo to był telewizor satelitarny – znaczy za oknem była micha antenowa, no i do tego jest urządzenie, które też trzeba zasilić. Zrezygnowałam z lodówki, zwłaszcza, że temperatura w pokoju spadała poniżej 15-tu.

 

Z telewizora marny miałam jednak pożytek. Czułam się jak niegramotny w obcych językach polonus na obczyźnie i oglądałam TV Polonia, ale program przerywany był często napisem „no signal”. W poszukiwaniu czegoś zrozumiałego, choćby TV Meteo, natrafiłam na Hustler TV. Tu nigdy nie było „no signal” i nieprzerwanie gadali językiem uniwersalnym, jednakże ubogie słownictwo ograniczające się do jęków – mm, ach, och oraz yes, yes fuck – jakoś mnie nie wciągało. Akcję można by przewrotnie nazwać wartką, gdyż posuwała (sic!) się szybko, ale po każdym „w przód” cofała się i przez to w konsekwencji stała (sic!) w miejscu. Nie udało mi się wytrwać do rozwiązania intrygi, bo jakoś instynktownie przeczuwałam zakończenie.

 

A TV Kultura, to ciężki kaliber, też najczęściej trudno dotrwać do końca, takie jakieś ambitne te filmy tam dają.

 

17 lipca 2010   Komentarze (1)
aas  

Idę spać

A w ogóle to rzuciłam alkoholizm. Jakieś trzy miesiące temu. Tak z dnia na dzień. Coś mi dało do przemyślenia i rzuciłam. Nawet wiem co. Organizm sam – również z dnia na dzień – uznał, że jest odtruty i teraz po jednym piwie jestem lekuchno zawiana.

Właśnie Desparadosa spełniłam z kolegą jednym zagubionym życiowo. Poszedł. A Mężczyzna z Warszawy kąpał się w jeziorze. Jezioro od niego na północny wschód chyba, a ja lekko południowy zachód. No szkoda.

Ale z tym alkoholizmem to całkiem poważnie. Był. I rzuciłam. Z dnia na dzień. I jak wypiję, to do niego nie wracam. Dziwne jakieś, ale podoba mi się.

15 lipca 2010   Dodaj komentarz
aas  

Chwilka

Nie było zbyt długich przygotowań. Późno było - przed drugą w nocy – a my oboje zmęczeni długim dniem i całym tygodniem.

Przyszłam do niego z łazienki w cienkiej bluzeczce i ręczniku owiniętym wokół bioder. Nie zasnął czekając, co wymagało od niego chyba sporego wysiłku, bo prysznic, zęby, jeszcze oliwka na ciało – to wszystko nie trwa sekund pięć.

Teraz patrzy jak smaruję twarz kremem i uśmiecha się. To znaczy wtedy, wczoraj, a raczej dziś w nocy.

Usiadłam przy nim, uniósł się i objął mnie prawą ręką, lewą sięgając do guzika przy bluzce. Całował, głaskał, przytulał, smyrał nosem, brodą, pocierał policzkiem po mojej coraz bardziej odsłanianej gołej skórze. Ręcznik też mi zdjął.

Obejmując mnie cały czas, przytulony, łagodnie i powoli położył się na plecach. Czyli to ja miałam być jakby to powiedzieć...? No moje miało być na wierzchu :).

Na wierzchu nie było niczyje albo obojga -  niby niemożliwe? A jednak, bo w tych chwilach z Mężczyzną z Warszawy takie rzeczy są właśnie możliwe.

 

Potem była chwilka na to fantastyczne uspokojenie, rozluźnienie, westchnienie. Na pocałunki inne niż przed tą chwilką, czułe.

- Oj, jeszcze mam dreszcze – powiedziałam, gdy przebiegł mnie całą kolejny na wspomnienie i świadomość, że jest wciąż i tam i tu dotyka.

Znów chwilka minęła, tam go już nie było, tu nadal dotykał, całował coraz mniej inaczej niż przed chwilką. Położył mnie na plecach. Teraz jego miało być na wierzchu ;).

Aaa, nie.. nie, nie. Obrócił mnie, jak Fred Astaire Ginger Rogers w jakimś przytulanym tańcu. I już całował moją szyję z tyłu tuż przy włosach. Co robił jeszcze i jak? Co? „To”. Jak? Pięknie, mocno, delikatnie i śmiało. Był władcą - taką wybrał dla nas choreografię. Władcą zdecydowanym i łaskawym (znów te dwa bieguny). Zabrał, co mu się należy i obsypał przywilejami.

Zasnęliśmy.

 

Ach, te chwilki... Długi był dzisiejszy ranek z chwilką oldskulową, lenistwem we dwoje, blisko tak. I już, już mieliśmy wstawać, bo południe minęło, to poprosiłam – Pocałuj  mnie jeszcze.

Pocałował. Całował, całował, całował i chwilka nadeszła znów. Zapletliśmy się  w niej jakoś tak stosownie. I znów to zrobił! Odebrał mi zmysły, przywołał dreszcze, zabrał do siebie. I zapomniałam nawet o dziwnym bólu w dłoni, o wszystkim czego nie warto pamiętać.

 

Lubię patrzeć na jego twarz. Po chwilce była spokojna i poważna. Patrzę sobie na nią i nie zawsze wiem co się za nią kryje.

 

- No i co Ty zrobiłaś?

- Nie chce Ci się teraz wstać.

- No, nie. Ale zaraz mi się zachce. Jeszcze chwilkę.

 

Po śniadaniu, bo tym było mimo, że w porze głęboko obiadowej poszedł na podwórko dłubać przy sprzęcie. Poważne naprawy – łańcuszek rozrządu do wymiany, regulacja gaźników i może coś jeszcze...

Biorę się za obiad. Czy ktoś sugeruje, że zbliża się pora kolacji? I co z tego? :) Niby była pora na migawki z Ukrainy, a wkradły się chwilki. Nie trzeba kurczowo trzymać się zdrowego rozsądku.

10 lipca 2010   Komentarze (3)
aas  

Znaki szczególne Ukrainy

Każdego, kto narzeka na polskie drogi wysłałabym karnie na jeden dzień na Ukrainę.

Myśmy nie narzekali w niedzielę, jadąc w stronę granicy i z własnej woli, po noclegu pod Rzeszowem, ruszyliśmy w stronę granicy z Ukrainą.

 

Gdybym przespała przejście graniczne, to po otwarciu oczu i tak wiedziałabym, że jesteśmy już po drugiej stronie. Krajobraz zupełnie się zmienia. No i oczywiście to nieustanne kołysanie, podrygiwanie i podrzucanie na łatanym jak popadnie asfalcie.

 

Na ukraińskiej wsi się pracuje, rękoma własnymi. W Polsce na wsi nie zobaczy się już takiej ilości ludzi nisko pochylonych na małych poletkach i skrupulatnie wyrywających chwasty, czy cokolwiek tam robią. Na ukraińskich drogach wciąż można spotkać furmanki, ale nie to jest najbardziej charakterystyczne. Samochody z ciemnymi szybami – po tym można poznać, że nie jest się już w Polsce. Oni nawet przednie szyby mają czarne, jakby zaćmienie słońca chcieli przez nie oglądać.

Tylko jedna rzecz była inna niż zwykle - tym razem jechaliśmy przez zaskakująco zadbane wsie i osady, a może Ukraina się tak szybko zmienia...

 

Przed Iwanofrankowskiem Mężczyzna z Warszawy zna takie miejsce – idealne na nocleg – pod lasem, na lekkim wzniesieniu z ładnym widokiem. Niestety nie dało się tym razem tam dojechać. Musieliśmy obejść się bez szerokiej panoramy, bo polna droga zbyt rozmiękła po deszczach i trzeba było skręcić w lewo, na bardziej płaską część. Spało się dobrze, deszcz bębnił w tropik i nigdzie nam się nie spieszyło. Lubię tak z nim podróżować.

 

Następny nocleg był już pod dachem. Gdyż plan był następujący: jedziemy razem, ale jakby osobno, bo ja zostaję i wypoczywam stacjonarnie, a Mężczyzna z Warszawy zabiera namiot i idzie w świat, a ściślej w góry Karpaty wybiegać się, zmachać, wyczerpać do cna, a jak już się nacieszy samotnością do woli – wraca i dni, które nam zostaną spędzamy razem,

Wyszedł w te góry w środę, w czasie, gdy deszcz w swej łaskawości dla zdeterminowanego wędrowca na niedługo zamienił się w mżawkę.

06 lipca 2010   Komentarze (4)
aas  

Hmmm

Nie wiem jak jest w Irlandii, ale Ukraina jest zielona dziesiątkami odcieni.

 

Zacięłam się w zastanowieniu o czym by tu dalej, włączyłam mecz Niemcy-Kamerun czy jakieś inne czarne w białym i zapatrzyłam w oczekiwaniu aż się odetnę. Pod koniec pierwszej połowy Junior przysłał kwt z pytaniem gdzie byliśmy na Ukrainie, bo Nazar, który z nim pracuje jest ciekaw. Oczywiście zapomniałam nazwę wioski/miasteczka. Zajrzałam zatem na  google.maps.pl, bo gugle wie wszystko... Tak... Gugle wie! Wie nawet o istnieniu domu, w którym Mężczyzna z Warszawy tak słodko przytulał mnie pod cienką kołderką!

 

http://commondatastorage.googleapis.com/static.panoramio.com/photos/original/18879570.jpg

 

Na piętrze, po lewej. Kurnia! Cały świat może sobie obejrzeć to miejsce, a sądziłam, że byliśmy zabici dechami (antena satelitarna to drobny szczegół).

 

Zapraszamy do reklamy:

 

Polecam – widok w góry. Tylko nie radzę brać z „wyżywieniem” – korzystałam z kuchni ;)

http://www.panoramio.com/photo/20755037

 

I po reklamie.

23 czerwca 2010   Komentarze (4)
aas  

Się zbieram

Znów tam byliśmy. Na Ukrainie.

Przed powrotem wymieniłam się krótkimi wiadomościami tekstowymi z moją koleżankę z fabryki. Dowiedziałam się, że jeszcze nic nie wiadomo. Dziś już się zaczęło – dwa biurka stojące w moim bezpośrednim sąsiedztwie niebawem się zwolnią i dwoje fajnych ludzi będzie mogło wykorzystać szansę, jaką podobno jest wywalenie z roboty, bo będą mogli znaleźć lepszą – tak to tłumaczą ci, co z troską w oczach wręczają kwity. Tych dwoje to początek. Szansa wisi nad głowami większości z nas, gdyż albowiem tranzycja trwa.

Moje zbieranie też trwa – do powspominania Ukrainy i tego i owego.

17 czerwca 2010   Komentarze (2)
aas  

Baletnica

Serducho i tatarak i kiedy podążę tropem rozciągniętych przez nie nici z nieśmiałością wchodzę do kuchni. Ciast nie piekę, zapiekanek nie robię, pieczystego też nie robię i nie mogę się tłumaczyć małą kuchnią, brakiem piekarnika, maszynki do mięsa, stolnicy, bo to jak rąbek spódnicy dla baletnicy. Kiepsko tańcuję przy patelni.

Jak przystało na złą baletnicę marzę sobie o dużej kwadratowej kuchni ze wszelkimi urządzeniami, z wyspą, szufladami i drzwiczkami zamykającymi się tak.. z takim zwolnieniem tuż przed zespoleniem :D Z piekarnikiem na wysokości oczu i ze zmywarką.

I w szafkach mam dużo miejsca. I przyrządzam frykasy, gotuję wyrafinowane zupy, a potrawy zasadnicze to pstryknięciem palców wyczarowuję ino mig.

 

 

No, to sobie pomarzyłam i to dość skutecznie, bo zdziwiłam się przez ułamek, jak weszłam do mojej obecnej po butelkę szampana (znaczy taniego wina musującego) i musli. Na opakowaniu musli  narysowali pomarańczę przekrojoną na pół i napisali, że to z kawałkami czekolady. Zdjęcia nie zamieszczę, bo każdy może sobie na żywo – w sklepie - obejrzeć produkt o nazwie Fitella, musli chrupkie pomarańczowe z kawałkami czekolady.

Ale dość o jedzeniu, bo to zmora prześladująca mnie od dłuższego czasu ze skutkiem dziesięciu kilogramów. Tyle oddala dziurkę od guzika w spodniach moich motocyklowych skórzanych, a sezon już czai się do raptownego rozpoczęcia i zaskoczy mnie niechybnie.

 

Jutro przywożą drewno na następny zimę, a w weekend otwiera się nowy fitness nieopodal – oby nie działała tam ta zła energia, która zniechęca mnie do klubu dwa numery wcześniej, na rogu ulicy. Potrzebny mi ten klub. Blisko, w cenie dla ludzi, a nie jak w rychtowanym  Pure – z kosmosu.

Murzyn z komputera rajcuje mnie zaledwie przez jeden cykl (14 lekcji), potem jest albo ciotka albo coś i mam demotywatora czyli przerwę. Przerwę wykorzystuje moje ciało na przyspieszoną regenerację tkanki tłustej czym zniechęcam się do murzyna, który nie potrafi zrobić ze mnie apetycznego, z lekka napakowanego bóstwa.

Potrzebne jest mi też ciepło atmosferyczne, tak powyżej dziesięciu najchętniej żebym mogła wyruszyć rowerem do fabryki.

Drewno z fitnesem i rowerem nie ma stycznych, a skleiło się za sprawą chronologii czasowej: w piątek drewno, w sobotę otwarcie klubu, w poniedziałek rowerem do fabryki.

 

Tak jest! W poniedziałek do fabryki rowerem! „Obiecane dotrzymane” – naczelne hasło nawiedzonego wilczka zgarniającego kupę kasy za wymyślenie tego i wciąż nowych haseł, zasad, skrótów i sloganów. Ups, przepraszam, on tę kasę zgarnia za kierowanie pionem pewnym w organizacji jednej takiej.

Fuj!

18 marca 2010   Komentarze (10)
aas  

Spanie i wstawanie

Wstać rano, umyć, wypić, umalować. Wyjść, dojechać. We fabryce pościemniać, poodhaczać, pobłaznować, zjeść śniadanie, pokimać, ubrać się i wyjść.

Wrócić do domu, oporządzić koty i zamieść podłogę. Zasiąść, przekimać na jawie i położyć w lekkim zamgleniu. Wstać rano, wypić, umalować... Bez konstrukcji, bez widoków, bez nadziei na wygraną.

Sinusoida mi leci w dół :/

11 marca 2010   Komentarze (5)

Zagralśmy jednak

A jednak miniony weekend był z tysiąca moich. W ubiegłym tygodniu, gdy zapowiadał ten wyjazd do Zakopca powiedziałam, że nie wydaje mi się, by miał ciśnienie na góry i nie ma też ciśnienia na przyjazd do mnie. „Ciekawe skąd to wiesz co ja mam, a czego nie” – zapytał.

 

Nie wiem skąd wiem, ale wyczuwam i rzadko się mylę.

 

W piątek pojechał na dworzec na nocny do Zakopanego. Nie wsiadł, bo „Za bardzo zapchany pociąg, nie jadę”. Na moją sugestię, że rano ma pociąg do mnie, nie odpowiedział. W sobotę w porze obiadowej objawił się w necie i zakomunikował niby pytając – „ Nie chce mi się nigdzie ruszać, posiedzę sam, ok?”.

Wyjazd w góry jeszcze bym zrozumiała, ale że mu się nie chce przyjechać do mnie...! Ale nic to, przyjęłam ze stoickim spokojem, bez uwag, bo to tylko słowa przecież, a chęć posiedzenia w piżamie cały dzień – jak to Sanguś słodko odmalował, pisząc o samych skarpetkach – mógł mieć, bo miał za sobą ciężkie dni w mocno zaludnionym tym swoim małym mieszkanku.

 

Żal mi było wspólnego spędzenia tego czasu w piżamkach, a raczej bez nich i innych takich. Żal spowolnienia, jakie mi daje i zapomnienia o wspomnianej jakiś czas temu Organizacji, która męczy mnie ostatnio mega męczy. Nie wiem czy jemu też żal się zrobiło owego spowolnienia i zapomnienia, jakie może mu daję, czy  żal mu się zrobiło żałosnej kobiety – mnie znaczy – ale wieczorem zapytał czy ma coś zabrać, bo „jadę do Ciebie”.

 

Dopiero w niedzielę pod wieczór dostrzegłam symptomy, że przyjechał, bo żal mu było spowolnienia i zapomnienia, jakie mu daję. Do tego czasu byłam pewna, że przyjechał, bo żal mu było żałosnej kobiety – mnie w sensie. Takie dwa w jednym ;)

 

Ale w dartsa grał znów fenomenalnie, niezależnie czego mu było żal.

 

A strategię to ma taką perfidną... Zaczyna od najwyższej stawki – sam środek, za 25, a nie rzadko i za 50 punktów. Potem gra rozważnie, liczy, bo ma przecież konkretną ilość punktów do zdobycia. Czy wyznacza sobie w co gramy? W 301, czy 501? A może jakoś samo się w trakcie gry okazuje?

Lotkę ma profesjonalną. Ta do dartsa składa się z grotu, beczki, O-ringu, shaftu, nasadki, piórka i protektora. Przekład z nieożywionej materii na bardzo żywą pozostawiam wyobraźni każdego, kto grał kiedy w dartsa ;). Powiem tylko, że O-ring kojarzy mi się z ciepłym czasem, liśćmi na drzewach, wiatrem, gdyż O-ring jest w łańcuchu motocyklowym.

Ale odbiegłam...

501. W to grał ze mną, choć właściwie nie miał przeciwnika, bo tarczą mu jestem przecież jedynie. W 501 grał ze mną w sobotnią noc, żałując – czego? Nie wiem. Ale grał doskonale, po mistrzowsku. Trafiał gdzie chciał. Miała być siódemka? Była siódemka. Za cel wybrał double 11 – była podwójna 11-tka. Wybrał jedynkę – trafił. Potrójna piętnastka? Proszę bardzo! Jest 45 punktów.

Cała tarcza jego!

A w niedzielę rano to graliśmy w „double out” ! Nie lada sztuka, ale on potrafi... Pogrywa tak ze mną, oj pogrywa...

 

Się rozmarzyłam, a miałam o bojlerze pisać... No, to już jutro może, albo kiedyś. Bo się zepsuł.

26 lutego 2010   Komentarze (7)
aas  

Blylylylummmplum

Wampiry! Precz! Kiepskim jadłem jestem!

Krwi mi nie wzięli, bo poleciała na łeb na szyję. Morfologia znaczy. Kupiłam kwas foliowy i spróbuję za miesiąc.

 

Miękko czas mi się dziś ułożył między palcami i niepostrzeżenie między nimi przemknął.  Niepotrzebnie. Stracony.

Szukać go nie będę.

Nowy nadejdzie.

Teraz jest „jeden łikend spośród tysiąca”, jak powiedział Mężczyzna z Warszawy, wyruszając w drogę do Zakopca.

Trzymam się tego tysiąca, zastanawiając się czy ja umiem jeszcze tak daleko liczyć.

 

19 lutego 2010   Komentarze (1)
aas  

Darts

Znów się odwlecze, gdyż zajrzałam do wszechwiedzącej wiki, która onieśmieliła mnie rysunkiem opatrzonym mianem – budowa profesjonalnej lotki.

Że ma aż tyle elementów budowy ... – nie sądziłam.

 

ORGANIZACJA również się krystalizuje w mej – pożal się boże – głowie i nabiera wciąż bardziej złowrogich kształtów i bytów. Zatem dziś też nie pora.

19 lutego 2010   Komentarze (2)
aas  

Nosferatu

Grał kto kiedyś w darta? Ja grałam, ale zasady trzeba mi było na bieżąco, bo zbyt zawiłe. Skojarzyło mi się co nieco. Uporządkuję i wyartykułuję palcyma owo.

 

Bo to temat na spokojniejszy wieczór, dziś jestem zmieszana, zbełtana, daleka od równowagi. Sprawiła to fabryka. Ale ten temat też wymaga wyciszenia. Zarówno, by ogarnąć jak i opanować, okiełznać w sobie. Dziś prześladuje mnie słowo ORGANIZACJA! Jawi się jak coś z czego wyplątać się nie sposób, wampir, który gryzie, by wypić, ale i w wampira przemienić ofiarę.

 

Ciekawe co mi się dziś przyśni... ? :D

 

16 lutego 2010   Komentarze (2)
aas  

Koh-i-noor

Czekałam na ten list od tygodnia. W piątek znalazłam awizo w skrzynce. Dałam kotom żarcie i poleciałam na pocztę.

Rzeczywistość potraktowała afirmację razy dwa! Wróciłam do domu i łamiąc zasadę „nie odzywać się pierwsza” zaggadałam – „Witaj!”.

Bo musiałam uświadomić Mężczyźnie z Warszawy co następuje. Że mianowicie ile kosztuje mój palec u nogi, jak jest cenny skoro nawet nie oddając go na zawsze, a tylko na chwilkę pozbywając się jego pełnej sprawności inkasuję sześć tysi!

Normalnie czytałam to pismo z dziesięć razy, liczyłam zera, przyglądałam się temu „słownie” przez lupkę.

Jeden palec w cenie jeszcze nie daje wyobrażenia zatem zaczęłam wyliczać Szczęśliwcowi z Warszawy, iż posiadam jeszcze tak kosztownych paluszków dziewięć co daje dodatkowe 9*6000, czyli pięćdziesiąt cztery tysiące.  U rąk mam też cały komplet dziesięciu sztuk, w jakie zostałam wyposażona od nowości. Wyceniłam je na jakieś dwa i pół palca nożnego, jako że dłuższe są i te ręczne mają większą ruchliwość i więcej wypaśnych funkcji niż nożne. Już tak po znajomości i dla ułatwienia rachunków 15 tysięcy za sztukę, co daje 150 tysiaków za komplet. Dodając 60 tysiąców za nożne i 150 za ręczne mamy już 210 tysięcy złotych polskich.

A mam przecież jeszcze więcej dobra różnego, ale jak wycenić mam całe ręce, nogi me pięękne, brzuszek, bioderka i cycuszki, to już pojęcia nie mam...

Doszłam do sedna:

„Czy Ty zdajesz sobie sprawę jaki Ty majątek posiadasz?”

 

02 lutego 2010   Komentarze (6)
aas  

AN - anonimowa nikotynistka

Haaaj. Na imię mam Harley. Jestem nikotynistką. Nie palę dwadzieścia pięć dni, osiemnaście godzin i trzy i pół minuty... Czy coś koło tego :/

 

Porzuciłam też rower.

 

Haaaj. Na imię mam Harley. Jestem nikotynistką jeżdżącą tramwajem... Ohyda!

Powrotu do nikotyny nie planuję, ale rower zamierzam ruszyć jak tylko mróz ze śniegiem skończą zabawę w berka. Pytanie czy zamiary mierzę na siły, czy jakoś tak. Bo nikotyna fajna jest i smaczna i zdrowa! A fabrykę mi przenieśli w piątek i mam teraz do niej więcej niż dwa razy tyle co miałam. Do tego droga dość hardkorowa, bo dwa pasy w jedną stronę, to auta oczywiście muszą zapierdalać bez zważania na ograniczenia o słabszych nie wspomnę. Trzeba będzie na pewnych odcinkach powkurzać pieszych na chodniku. Oczywiście jeśli będzie mi się chciało – pedałować, bo robić w tej fabryce mi się nie chce. A palić czasami mi się chce. I spa mi się chce, gdzie by mnie męczyli wysiłkiem i dopieszczali masażami, zabiegami nieustannie odradzając, odchudzając i odmładzając na ciele, umyśle i duszy.

No, dobra – marudzę, bo od niepalenia się nie umiera, fabryki bywają dalej od domu niż moja, a niejedna młódka może mi zazdrościć umierania z rozkoszy za sprawą... I ciepłego spojrzenia, ciepłego objęcia, ciepłego słowa.

Niejedna też, niezależnie od wieku, może mi również współczuć z powodu niejednego i jednego. Zbilansować się nie da, gdyż to nie cyferki.

 

Od pewnego czasu kołacze mi się po głowie pewne porównanie. Ale jest zbyt... dosadne w skojarzeniu. Poobracam je sobie w słowach różnych i coś się z nich ulepi delikatniejszego. Podoba mi się to... Bardzo. Już od kilku lat :)

 

28 stycznia 2010   Komentarze (5)
aas  

Wal się

W dupie nadal przebywam, znaczy nie palę. Chwilowo. Tego się trzymam. Nie, że jakieś ostateczne rozwiązania, definitywne rozrachunki, już nigdy! („jak okrutnie dwa słowa te brzmią”...).

 

Niezależnie od powstrzymywania się coraz gorzej reaguję na dziadostwo razem na raz. Byłam z dziećmi (Junior z Poślubioną) u moich rodziców. Źle znoszę te spotkania, a po nich potrzebuję czasu by powróciła tolerancja i zwyczajna życzliwość dla najdrobniejszej przeciwności stającej mi na drodze.

 

Starzeją się. Normalna sprawa. Nawet przyspieszenie tego procesu jest do zaakceptowania – trzęsące ręce, wyjący aparacik słuchowy, gubienie jajka w połowie drogi na talerzyk, to pryszcz. Nie mogę znieść ich wzajemnej wrogości.

 

Oni się nienawidzą i obwiniają za własną starość.

 

Oboje są życiowo niespełnieni. Ojcu nie wiem czego żal? Chyba braku wypełnionego trzosu bez dna, bo nie ma takiej kasy, której nie umiałby roztrwonić. Mamuśka miała marzenia bardziej wyszukane, które mogła zrealizować, ale poświęciła je. I teraz uśmiecha się słodko jak Lukrecja Borgia, bo z chęcią dolałaby trucizny, ale wmawia sobie, że „to dobry człowiek”, że „tyle lat razem”. O kant te lata! Wolałabym poświęcić rodzicom dwa razy więcej czasu i odwiedzać każde z osobna. Ale nie. Oni są wytrwali, pokonali kryzysy... Dla ścisłości kryzysy pokonywała mamuśka, bo – paradoksalnie – to ona nosiła portki w tej rodzinie. A paradoksalnie, gdyż portki owe cieniutkie jakieś i zmięte były przez tatusia niemotę życiową, który spojrzeniem potrafił tym portkom rozprasować kant. Ale zdjąć ich nie miał odwagi, bo trzeba by je założyć, a to już duża niewygoda.

 

Niewygodna jest odpowiedzialność, której on nie ma. Mamuśka ma. I płaci życiowe frycowe.

 

Składam ręce, że płacić za nie swoje nie będę. Ale niepokojące jest, że wciąż co jakiś czas – ostatnio cztery razy po rząd – śni mi się mój były mąż, skądinąd... nie lubię tych snów i nie wiem po co one są.

Zapłacę. Nie frycowe, ale zapłacę.

Z pewnością. Każdy musi.

Jak?

Mogę się domyślać. Inaczej niż mamuśka.

 

A dziś jednemu szczylowi we fabryce, którego porosiłam o odniesienie rzutnika, a on – rozwalony na krześle – rzekł był „ja niosłem w tą stronę”, ale potem się zreflektował i coś jęczał, że może pomorze powiedziałam na forumie tytułowe: Wal się!

20 stycznia 2010   Komentarze (3)
aas  

Jestem w dupie :/

Kurrrwa mać! Co mnie podkusiło, żeby nie wejść do trafiki, którą mijam po drodze do roboty! No co?! Jakiś debilny pomysł, czy jak? Nie palić!? To chore jest. Chyba pójdę na stację po zwykłe fajki chociaż... Ale średnio mi się chce... Mogłabym jeszcze do sąsiada po szczyptę tytoniu, ale izoluję się od niego, czy raczej trzymam go na dystans, to jakoś nie honor... Przesrane! Mogłabym się jeszcze solidnie upić, ale to też nie teges, bo: po pierwsze dyżur mam i jakby co muszę być w miarę trzeźwa; po drugie szumek w głowie potęguje chęć na dymek :/ Przesrane.
06 stycznia 2010   Komentarze (1)
aas  

Nnno.

Był dobry. Bo jakby przyłożyć od niego miarę długości, to był w większej połowie zły niż dobry, ale jak zważyć, to już sprawa wygląda całkiem inaczej. Waży miniony rok dobrze i stąd to pierwsze króciutkie zdanie. Ja też ważę niekiepsko, ale oba tematy rozwinę niebawem...

06 stycznia 2010   Dodaj komentarz
aas  

Lekarstwa z domowej apteki Fanaberki

Fanaberia przysłała dożo cudowności, którymi się raczę wieczorami na przemian z grzańcem. A że na czekanie na sen nie mogę sobie pozwolić zagryzam, te nietuzinkowe nalewki jakim nasennym i w głowę zachodzę z czego ona te niezwykłości wyprodukowała. MzW wspaniałomyślnie wszystkie mi zostawił, bo „za ostre” dla niego. Mnie tam one przełyku nie kaleczą, a przyjemność dają, aż się nie chce zasypiać, choć palce powoli już to czynią. Pójdę zanim mi nogi zasną.

Dobranoc Fanaberko dobroczynna :)

(a jutro do tej wróżki... na dobry rok niby...:/)

 

30 grudnia 2009   Komentarze (1)
aas  

Sraty-dylematy

Jutro mam iść z koleżanką do wróżki. Tarota ta wróżka sprzedaje za 40 zeta. Z tarotem problem jest zasadniczy – zapytać konkretnie trza, a ja nie wiem – pytać o dom, co go chcę zbudować, o źródło finansowania własnego, co je chcę zmienić, o miłość? Bo o zdrowie nie będę, nic ciekawego mi nie powie, wiem że mam końskie.

 

Teraz dręczy mnie prostsze pytanie – poćwiczyć, czy nie poćwiczyć? Święta mnie obciążyły, więc by należało, ale to obciążenie ciężką mnie zrobiło i ciężko się zdecydować na ekstremalną ruchliwość. Poczekam aż wywietrzeje mi grzaniec z głowy. Jeśli po wywietrzeniu zostanie czasu na poćwiczenie przed porą na spoczynek, to może... Choć to też nic pewnego. Bo jak poćwiczę, to mi ochota na spanie odchodzi, a jutro znów na siódmą do fabryki jako i dziś powinnam była, a dziś ta siódma była u mnie o 8:10. Nie jestem pracownikiem, na którym można polegać. Poranne – wstać, czy nie wstawać – samo się wyjaśniło i nie wstałam jak należy. Się nie zdziwiłam, skoro o czwartej nad ranem jeszcze szczygiełkiem byłam i sen krążył gdzieś daleko ode mnie. Całe szczęście, że są tacy, co bez konieczności przyłażą na siódmą i jeden taki mógł zrobić za mnie te dyżurne czynności.

 

Pocieszeniem może być krótkość tego tygodnia, bo kończy się on w środę, a z nim mój poranny dyżur. W czwartek mamy drugi dzień świat Bożego Narodzenia, który był w sobotę. Jakieś to wszystko zaplątane, może wróżka mi rozjaśni spojrzenie. Czyli iść do niej, ale o co pytać?

 

errata - wróżka jest zamówiona na środę. A już miałam mieć jutro drogę-szlak-azymut wytyczony. Kicha, jutro jeszcze podróż bez mapy czeka mnie pełna niespodzianek.

 

28 grudnia 2009   Komentarze (1)
aas  

Żabką! Odkrytą!

W radiu coś tam mądrze dyskutowali o tradycjach, o nowych obyczajach, o świętach nadchodzących. Mówili o społeczeństwie singli, z konieczności i z wyboru.

Będąc singlem, nie będąc, jestem, czuję się. Kiepsko.

Choinki nie mam – program oszczędnościowy włączyłam i staram się go trzymać. Może jutro jednak na jaką jemiołę chociaż się skuszę, jeśli się gdzieś napatoczy po drodze z fabryki. Pod czymś ucałować się będzie trzeba po świętach. Z Mężczyzną z Warszawy.

 

Porządków nie robiłam, ciastem nie pachnie. Jako tej cioteczce Jilly (ciekawe kto pamięta co ona za jedna była... ;)), mającej dwie lewe ręce do kuchni, dostają mi się śledzie do zrobienia – każdy głupi to potrafi, ja też. Zrobiłam. Zapakowałam prezenty (kupując je przymykałam oczy na program oszczędnościowy, ale tylko przymykałam). Juro po robocie, jak przystało na cioteczkę Jilly, wystroję się oszczędnie jednocześnie biżutów nie szczędząc, bo kiedyś trzeba je wypuścić z szuflady.

Będzie miło, choć jeszcze wczoraj kwas w rodzinie był wielki, bo Junior z moją nabytą córką chcą obdzielić sobą w ten dzień oboje rodziców Juniora. Dziadostwo (dziadkowie w sensie) jakoś tego nie przewidzieli i się obrazili. Dziś już byli słodcy i pełni zrozumienia, oby im tego zrozumienia wystarczyło na całe święta. Być może Junior jednak odda się cały naszej Wigilii, ale to nic pewnego i ja go od bytności w ten wieczór, choć w części, u ojca odwodzić nie będę zbyt mocno. Coś tam zaproponowałam, ale jak zrobią nie wiem i im tę decyzję zostawiam. Nie zazdroszczę im.

 

Dobrze byłoby w ten wieczór nie śpieszyć się z powrotem do miasta (bo Wigilia w nowym domu siostry, która zaanektowała wszystkie wspólne letnie pomieszczenia i postawiła na nich wyłącznie swój całoroczny). Dobrze byłoby niespiesznie śpiewać kolędy przy akompaniamencie dwojga skrzypiec, fletu i waltorni.

 

Bóg szykuje się i tutaj - nieśmiało - do narodzin, pośród zalewu obcojęzycznych słów, których nie rozumiem i które ze świętami nie mają – sądzę – nic wspólnego. Nie mają pewnie też nic wspólnego z netowymi wynurzeniami z głębin duszy i wątroby, ale są, zalewają. Uczmy się pływać!

 

23 grudnia 2009   Komentarze (4)
aas  

Niech będą pochwalone

Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, prawdą jest, dla każdego z nas – starzeję się. Na co dzień się o tym nie myśli, nie zauważa. Zauważyłam to wczoraj i powzięłam postanowienie – koniec podróżowania rowerem po śniegu! Zimie nie odpuszczę, ale musi być czarna. Houk. Zmęczyła mnie droga do fabryki, a powrotna była wręcz nieprzyjemna. Jeszcze rok temu nie kombinowałam na zapas, wyglądałam przez okno, by wiedzieć w co się ubrać i jechane. Wczoraj miałam ochotę wziąć urlop na żądanie przewidując co mnie czeka. Przewidywania dobre nie są i są przywilejem starszych ;). Nic się nie wydarzyło i co z tego.

 

Innym przywilejem jest taka mała radość – patrzyłam dziś przez okno, jak Junior wyjeżdża od mnie swoim merolem wielkim niczym okręt – przynajmniej ja ten ogrom tak postrzegam ;). Musiał robić to tyłem, jak zwykle. Podjazd zastawiony był z jednej strony czterema autami, więc miejsca miał na tak zwany styk. Dało sobie dziecko radę! Nieodrodny syn mamusi :D (mamusia swą świetność w dziedzinie kierowania pojazdami mechanicznymi zachowała jedynie w pamięci, bo auta nie tykała już od lat, jak ze sprzętem dwukołowym z silnikiem mi idzie – wiadomo jak, ale kiedyś.... ;)).

To „kiedyś” odnosi się do przeszłości, że pomykałam auteczkiem sprawnie i „kiedyś” pomknę – też sprawnie – na moim bzyczku. Ale tymczasem pomknę niebawem do łóżka, bom osłabła nieco po tym jak mi  dziś upuścili juchy prawie pół lira, a ona też sama postanowiła się upuścić całkiem nieprzydatnie ;)

 

Czyli...? No...? Czyli, że co? Mężczyzna z Warszawy dobrze wiedział, że marudzenie moje ma przyczynę i swoim zwyczajem w takich razach schował się bezpiecznie za milczeniem. Mięczak! Twardy gość przyjmuje razy bez zmrużenia i nie jątrzy.

Wygoda jest zgubą ludzkości!

 

Więc chwalmy Pana i swoje fochy za niewygody prawdziwe i wyimaginowane.

 

18 grudnia 2009   Komentarze (2)
aas  

Bla bla bla

Bym sobie ponarzekała na to i owo, ale jak to? Harley? Harley nie wolno, przecież silna kobita jest, wszystko jej się podoba nic nie przeszkadza, zawsze zadowolona i jak powie, że coś jaj nie pasuje, to marudzi, wpada w histerię albo ma ciotkę.

No to pięknie jest, ach jak wspaniale!

A że ... – to przecież nic takiego.

A że ... – wcale nie.

A że ... – to można się obejść.

A że ... – też mi powód.

Zatem to nic takiego, wcale nie, mogę się obejść i to wcale nie jest powód.

 

18 grudnia 2009   Komentarze (1)
aas  

Bla, bla

Zasypało. Szkoda. Starzeję się i niedogodności przyrody doskwierają coraz bardziej. Ślisko jest fajnie, ale nie na rowerze ;). Zdrowaśka będzie dziś w intencji stopnienia lubo drogowców, co by uzdatnili nawierzchnię. Muszę zmienić opony. Przydałyby się takie z kolcami jak hacele w podkowach – wykręcane, bo ogumieniaw zależności od warunków zmieniać nie dam rady.

Ale ogólnie fajnie jest. W chałupie buzuje w piecu, mam nowe abażurki do lampek – żółty i zielony, Mężczyzna z Warszawy dogrzewa na tyle często, że drewna mniej ubywa niż rok temu, choć mogłoby tego drewna ubywać jeszcze mniej, ale wiadomo jak to jest z palcem i ręką... ;)

No. Czyli jeszcze fajniej może być, nieprawdaż...?

 

17 grudnia 2009   Komentarze (2)
aas  

Byłam w stolcu ;)

A gdyby tak...? Pięknie by było, byłoby.

A gdyby tak? Źle by było, byłoby.

A gdyby, tak? Jest po swojemu. Źle, pięknie, dobrze, nie,

Ukryta w szafie. Z podniesioną głową. Wymyślam scenariusze, a życie toczy się własnym nurtem. Ja z nim. To dobre rozwiązanie, o ile da się ten węzeł jakość ugryźć. Czasem gryzę, niespodziewanie – przypadkowych napatoczonych, zwykle kierowców, bo mi niekiedy wbrew robią. Czasem olewam, czasem się uśmiecham. Parkingowemu strzeżonemu należał się głęboki gryz, a mnie rozśmieszył taki zaspany. Pokąsałam za to tramwajarza, bo się wypruł na mnie przez szybę, że mu na czerwonym chcę wjechać. Chyba mylę reakcje do sytuacji. Ta szafa mnie przytłoczyła ostatnio. To znaczy później, jak z niej wyszłam, bo siedziało się w niej słodko, cudnie, fantastycznie, cudownie.

 

Spodobało mi się jego łóżko, takie z prętami. Dobrze się je trzyma zaciśniętymi w nieświadomości pełnej palcami.

 

09 grudnia 2009   Komentarze (5)
aas  

O z kreską

Rozwala mnie ta huśtawka nastrojów. Nic nadzwyczajnego, każdego, kto sobie z tym huśtaniem nie radzi by rozwaliła. Nie jestem wyjątkiem.

 

08 grudnia 2009   Komentarze (2)
aas  

Nieprzyrodzone

Nigdy się tego nie dowiem. Jak to wygląda z drugiej strony? Kiedy zaspokaja obserwuje, wciąż w pełni sił, świadomy, gdy ja już dawno ją straciłam i tracę jej reszki. I potem, darząc już prosto, ale do odległego jeszcze celu. Z zaciśniętymi oczami. Co widzi? Co sobie wyobraża? Czy coś w ogóle? Wcześniej się uśmiechał zadowolony, że dał nieskończoność. Wciąż dotyka, dla mnie i dla siebie. Kiedy nadchodzi czas na egoizm? Kiedy kurczy się cały do tego powiększającego się do granic jednego, najczulszego odbierającego jemu wszelką empatię i rozwagę? Jak to jest po tej drugiej stronie lustra, w które patrzę – jeśli mam odwagę – i widzą mężczyznę i nie wiem o nim nic...

 

28 listopada 2009   Komentarze (5)
aas  

Na skróty

Taki jeden z fabryki niefortunnym skrótem myślowym wywołał gromki śmiech – żeby nie powiedzieć rechot – sporej części openspejsu.

Patrzy na mnie, patrzy… otworzył usta, żeby coś powiedzieć, wciągnął powietrze i pewnie w tym momencie skrócił sobie myśl po czym rzekł do mnie tymi słowy

 

- Takie niby nic, a bardzo ładnie wyglądasz.

 

Próbował potem tłumaczyć, że to „niby nic”, to mała zmiana, inaczej zaczesana grzywka… Ale nikt go nie słuchał :)

 

26 listopada 2009   Komentarze (1)
aas  

Pieczątka

Przegląd techniczny wypadł pomyślenie. Pozory. Nie zauważył chyba, że mam założony gaz bez homologacji. O piersi jedynie zapytał, nie dotknął, widać woli konkrety. Byle jaki ten konkret na kasę chorych/zdrowych narodowych.

Konkret właściwy. I piersi też tylko dla niego. Się zdaje, że z czasem nic już nie jest pierwszy raz. Jest. Dobrze było – usłyszałam pierwszy raz. Trzeba było opleść szyję dwiema nogami? Czy rum zmieszać z colą? Czy miękki-twardy, język-zęby musiały przypomnieć o sobie? A może zwyczajnie wyobraźnia wspomagana realnym obrazem wrzucanym pojedynczymi klatkami pomiędzy otwarciem, a zmrużeniem męskich oczu? Sarkazm mnie wziął we władanie. Ale miłość wciąż silniejsza. Trzymajmy za nią kciuki!

04 listopada 2009   Komentarze (2)
aas  

Tekst sponsorowany

Przysłali mi z Plusa takie kolorowe coś, że niby oferta wyłącznie dla minie. Wprawdzie zanumerowali mnie zamiast zwrócić się imieniem, jak to zwykle mają w zwyczaju (pomijają przed imieniam „pani”, a by należało z racji... przemilczę czego ;)). Ale nie zważając na szczegóły poszłam do salunu głównego Plusa, bo mi szybka w mojej motoroli pękła nie wytrzymując trudów motocyklowych wypraw (nie powiem, że z trudem mieszczę się w skóry, bo mnie trochę przybyło :/, pękła, to pękła i trzeba wymienić).

W tym kolorowym napisali, że albo podpiszę coś, to dadzą dodatkowe minuty (darmowe) albo podpiszę coś innego, to dadzą telefon. Gość w salunie powtórzył to samo. Się zastanowiłam, tak dla porządku, i rzekłam, że chcę nowy telefon, ale minuty też. Zasępił się, pogapił w monitor, który pewnie wyświetlił mu całą prawdę o mnie i przystał na moje warunki.

 

I teraz zaczęły się schody... Gdyż poszłam zupełnie nieprzygotowana. Zwykle miałam jakiś typ, najwyżej dwa do wyboru, tym razem żadnych preferencji z wyjątkiem tych co zwykle – z klapką, do noszenia na szyi i nie Nokia!

 

Miałam jednak przeczucie. Czkając aż wyświetli się mój D324 modliłam się żeby nie było przy nim numeru stanowiska obstawionego przez kobitę, bo nie wierzę, że jakaś laska łapie się w tych wszystkich taryfach, zasięgach, opcjach i innych parametrach. Obstawiałam takiego łysego i łysy mi się trafił. Facet, czyli będzie Nokia, bo oni innych nie uznają (pomijając mojego Juniora, który Ipfona ukochał sobie na wieki chyba).

Czekając, zatem na D234 i afirmując łysego oblukałam gabloty przychylnie patrząc na Nokie. Spodobała mi się e66, ale cena mnie zaniepokoiła, bo 1 PLN, góra 49, to tyle, co byłam gotowa tego dnia wydać w salunie Plusa. Zaniepokojenie nie było bezpodstawne, bo łysy gość nie był skłonny do tak drastycznych upustów. Stanęło na 7100 i takiej multimedialnej... chyba 5310 chyba. Poszedł po nie i przyniósł jeszcze jeden jakiś – oczywiście też Nokię!

 

Ta otwierana, znaczy sidle, toporna jak szlak! Multimedialna (po cholerę mi te multimedia skoro ani radia ani empetrójek nie słucham z telefonu...?) plastikowa aż zęby bolą, choć cienka i lekuchna. Ale ta trzecia.... Wzięłam ją, 6303 classic.

 

I to jest kolejny dowód na fakt, że nie panuję nad sobą Pierwszy w moim komórkowym życiu telefon bez klapki! I pierwsza Nokia!. Od poniedziałku nieopanowania nad sobą dowodzę ściąganiem do fabryki w czasie blisko oscylującym godziny 8:00.

Koleżanka widząc mnie tak wcześnie zapytała – Co ci się stało?

- Nie wiem... Nie panuje nad sobą – odpowiedziałam. Co z tego, że mam niby od ósmej do szesnastej? Ściągałam przed dziewiątą, wychodziłam  tuż po szesnastej i dobrze było. To skąd ta zmiana jeśli nie z nieopanowania?

 

W niedzielę drastycznie skróciłam dredy opamiętując się w porę, by nie obudzić się następnego dnia „jak po tyfusie”. A w poniedziałek inna koleżanka pisała w majlu, że chciałaby, żeby we wtorek był czwartek, a dziś oznajmiła – stał się cud! Zamieniły się dni tygodnia! I wyciągnęła błędny wniosek – cuda się spełniają.

One się zdarzają, co nie jest tożsame ze spełniają.

Znam taki jeden, co Częstochowę ma przeciwległym biegunie.

 

A jeszcze Mężczyzna z Warszawy mi wciska, że mi po zmianie kompa gg nie działa, bo on nie słyszy – nie dochodzi do niego to, co mówię. Jasne! Albo jemu nie działa albo wykręt sobie znalazł i ciekawsze zajęcia ma niż ggadanie ze mną:/

 

Nokia oznacza dla mnie uczenie się na nowo liczenia literek! Bo kiedy piszę jakąś wiadomość tekstową, to liczę literki (znaczy naciśnięcia klawisza). Odczytywanie na tym mikroskopijnym ekraniku nie jest przecież dla ludzi! A liczenia na Nokii nie daje tych samych wyników, co na innym producencie, Nokia bowiem wymyśliła sobie ą i ę i te pozostałe :/

 

28 października 2009   Komentarze (2)
aas  
< 1 2 3 4 >
Harley | Blogi