L4
Skończyły się trzy dni chorobowego. Jeszcze sobota, niedziela i znów do fabryki. Nie czuję się zdrowa, ale nie stać mnie na dłuższe siedzenie w domu. To nie ból pęcherza, na który dostałam zwolnienie, nie jednodniowy katar – z nim sobie poradziłam jak i z tym pierwszym.
Życie się toczy bezwładnie, nie mam siły go zatrzymać ani pokierować w jakimś kierunku. Ślepy tor z jedną szyną. Brak zbieżności. Sporadyczne przecięcia.
Jak się osłabia nalewkę malinową? Chyba trzeba dodać cukru rozpuszczonego w wodzie. Nie wiem. Ale to, co jest jest za mocne. Jeden kieliszek niemal zwala mnie z nóg. No może dwa, w końcu lata praktyki…
Dostałam na urodziny skórę z owcy. Przytulę się do niej. Dobre i to.
Znów nadchodzi dodatkowa godzina. Zbędna.
Kolejny papieros. Wstałam, żeby nie w łóżku, bo grozi pożarem. Wiem, bo w fabryce we wtorek dali broszurki „przeciwpożarowe”, a moje mieszkanie już raz się paliło, nie ze mną. Mąż kamieniczniczki się tak załatwił na amen. Nie mogę jej tego zrobić.
Dopaliłam. Wracam skąd przyszłam.