Czkawka
Doktor poczytał kartę, oblukał zdjęcie – Poprzeczne złamanie, to się długo zrasta… Zdejmiemy i zobaczymy czy boli.
Zdjęli. Dotknął! Bolał jak diabli. Wycieli przód cholewki gipsowego kozaczka i resztę założyli na nowo. We wtorek na rentgen i się okaże jak długo jeszcze.
A było tak pięknie. Już przywykłam, że kładę się spać w prawym bucie (nawet niekiedy zapominałam zdjąć lewy), śmigałam z kulami jak mały parowozik, a teraz znów spowolnienie i znaczne ograniczenie mobilności. Od nowa trzeba nauczyć się chodzić bez obciążania palca.
We fabryce już za mną tęsknią, znaczy ta, co mnie zastępuje – przejęła niewdzięczny kawałek chleba. Potęskni jeszcze dłużej, a ja nie odwzajemnię jej uczucia, nic a nic. Tylko Bzyczek taki nieużywany stoi, a ja wychodzę z tych okruchów wprawy, których nabierałam w pierwszych dniach wiosny. Ciekawe czy jak to wszystko się już skończy – leczenie i rekonwalescencja – założę jeszcze moje zajabiste szpilki, co je kupiłam na ślub Juniora. Wprawdzie nigdzie się nie wybieram, ale ładne są…
Mężczyzna z Warszawy też niedomaga na prawą nogę, ale wyżej – w kolanie. Takie to dziadki zużyte z nas są, choć ja bardziej nadgryziona zębem czasu. On, jednak, ma przed sobą dłuższą perspektywę i trzeba mu sprawnych członków. Wiele jeszcze przed nim dróg do przemierzenia.
Obejrzałam wczoraj film. Coś czego nie rozumiałam nie jest jednak niedorzeczne, bo usłyszałam dokładnie te same słowa. Jakiś czas temu wypowiedział je Mężczyzna z Warszawy, a teraz, po kilku latach, pewien reżyser włożył je w usta jednego z bohaterów swojego filmu. Poczułam się jakbym dostrzegła błąd matrixa! Szkoda, że akurat na tym się zaciął. Czemu nie czknął lepszym czasem…
Nie czknął, bo nie miał czym. Po okruchach się nie czka.
Doceniam, mogłoby i ich nie być. Może opowiem niebawem o ostatnich wartych doceniania, że jacie!