Jeszcze mnie nosi...
Sądziłam, żem rozsądna w sprawach około finansowych. Jak dziś pamiętam dzień, kiedy to mój były mąż, skądinąd miły człowiek (dawno nie miałam z nim kontaktu, to łatwo mi przyszło napisanie tego skądinąd) przyszedł z fabryki do domu i obwieścił, że chce podżyrować pożyczkę swojemu „przyjacielowi” ogólnie znanemu jako hazardzista z niebotycznymi długami.
Jako że byłam wówczas legalną i kochającą, kochająca nie ma nic do rzeczy, spoczywał na mnie obowiązek solidarnej zgody na żyrowanie. Oniemiałam. Żart to, czy na głowę upadł? Minę miał poważną, na głowie ani śladu guza znakiem tego mówi poważnie. No to równie poważnie zaczęłam tłumaczyć, perswadować, ale na nic się to wszystko zdało. „Ja muszę, on jest w ciężkiej sytuacji. Mieszkanie mu zabiorą, dzieci, żona...” i jeszcze koronny argument „mnie tego nie zrobi”. Bo trzeba wspomnieć, że kilkoro znajomych już owy hazardzista utopił w swoje nie spłacane kredyty. Bardzo wierzył mój wówczas mąż, skądinąd miły człowiek w swą wyjątkowość, jako i ja wierzyłam od chwili ujrzenia go i przez długie lata jeszcze.
Moja wiara poszła w niwecz pierwsza. A może i nie, zważywszy niespieszność bankowego wierzyciela w egzekucjach, w końcu odsetki to łakomy kąsek. Koniec końców mój wówczas jeszcze mąż, skądinąd miły człowiek, nie mieszkając już ze mną pod jednym dachem, bom się wcześniej spakowała i poszła w siną dal, musiał spłać dług człowieka, który „jemu miał tego nie zrobić”. Zrobił.
Nie przypuszczałam, że też kiedykolwiek dam się podobnie zrobić na mikado.
Dodaj komentarz